Czasami prowadzę zajęcia z dzieciakiami chodzącymi do pobliskiej szkoły. Dzisiaj rozmawialiśmy o pewnych zwierzątkach, które mogą (choć nie muszą) przenosić pewien szczególny rodzaj chorób (podpowiedź: weneryczne) i dlatego lepiej byłoby ich nie dotykać, i nie głaskać jeśli przypadkiem kiedyś znajdą się w pobliżu.
(Informacja była o tyle uzasadniona, że trójka dzieci przyznała się do tego, że mają rodziny zamieszkujące miejsca w których mogą żyć te zwierzątka lub że wybierają się tam z rodzicami na wakacje.)
No. I nauczycielka wpadła w popłoch słysząc straszne słowo na ,,w'', po czym przyznała mi się, że po ostatniej lekcji przyrody na której omawiała z dziećmi zawał serca (jak wygląda, jak przebiega, co zrobić kiedy ktoś ma zawał) przybiegła do niej Pani Matka z pretensjami, że jak można takie rzeczy dzieciom mówić? W sensie, że tak szczegółowo? Że no, musiała poruszać temat zawału serca na lekcji?
I teraz, z powodu jednej Pani Matki, dzieci mają okrojoną przyrodę, bo Pani Matka znowu może przybiec na skargę i z awanturą, czego to jej DZIESIĘCIOLETNIE dziecko się w tej szkole uczy.
I tak sobie myślę, czy ludzie naprawdę uważają, że lepiej będzie jeśli ich dziecko o zawale serca dowie się ewentualnie już po tym, jak karetka pogotowia zabierze rodzica czy dziadka do szpitala? I czy nie lepiej, żeby dowiedziało się o narządach rozrodczych, pierwszej miesiączce i chorobach przenoszonych drogą płciową w szkole, na lekcji, a nie z internetu albo - co gorsza - już przypadkiem w gabinecie lekarskim?