Przystąpiłam do wyzwania zaproponowanego przez koleżankę @Possi i postanowiłam przeczytać w tym roku 6 dzieł mieszczących się w pojęciu literatura klasyczna. Może uda się więcej, póki co zakładam te 6. Na razie wybrałam 3 tytuły:
Na pierwszy ogień poszła Ziemia obiecana i chcę się z Wami podzielić pierwszymi wrażeniami - a może i nie tak pierwszymi, bo za mną już prawie 1/3 powieści.
Przeżyłam coś niesamowitego, czytając już pierwsze zdanie: Łódź się budziła.
Nie wiem, co takiego jest w tym krótkim, nierozwiniętym zdaniu składającym się zaledwie z trzech słów. Ale sprawiło ono, że i ja się się obudziłam.
Drugie zdanie, dla odmiany dłuższe, zapowiada to, co Reymont osiąga na kolejnych kartach wielokrotnie - mistrzostwo opisu:
Pierwszy wrzaskliwy świst fabryczny rozdarł ciszę wczesnego poranku, a za nim we wszystkich stronach miasta zaczęły się zrywać coraz zgiełkliwiej inne i darły się chrapliwymi, niesfornymi głosami niby chór potwornych kogutów, piejących metalowymi gardzielami hasło do pracy.
Może za sprawą tych kogutów przypomnieli mi się od razu Chłopi i zaczęłam się zastanawiać, co z miastem zrobi pisarz, który tak doskonale i w sposób pełny przedstawił wieś. No, z miastem też uczynił cuda.
Oczywiście jest wiele ważnych kwestii, które Ziemia obiecana porusza. O nich na pewno opowiem w recenzji. Na razie tym, co mnie najbardziej zachwyca, są możliwości językowe Reymonta, a w tym rozmach w opisach. Zagłębiam się w nie i naprawdę nie mogę wyjść z podziwu, choć przecież wiedziałam, że Reymont umie w opisy, że potrafi malować słowne panoramy.
Oto przykład zdania (jednego!), które nie leży sobie martwo na papierze, ale żyje, a jeszcze dodatkowo okraszone jest akcentem humorystycznym:
Od szóstej bowiem siedział w kantorze, nie miał ani chwili wolnego czasu, chodził do fabryki pilnować drukowania nowych deseni, jeździł do centralnego biura w kwestii nadużyć, jakie Bucholc odkrył w głównym magazynie, latał, pisał, wydawał tysiące poleceń, tysiące spraw kotłowało mu się w mózgu, tysiące ludzi czekało na jego dyspozycje, setki maszyn oczekiwały rozkazów, kłócił się z Bucholcem, był zdenerwowany do tego kilkudniowym oczekiwaniem na telegram od Moryca, jak stoi bawełna, był zmęczony pracą, tym strasznym, codziennym jarzmem, jakie wyręczając Knolla, wziął na swój kark, ogłuszony rozmiarami i ilością interesów, jakie musiał prowadzić, a tu jeszcze ta wariatka woła go gdzieś za miasto na schadzkę.
Jeśli chodzi o wariatkę, to:
- Niech diabli wezmą histeryczki! - klął coraz energiczniej, bo gliniasta, rozmiękła ziemia tak oblepiała mu obuwie, że z trudem wyciągał nogi. - Romantyczka jerozolimska! - dodawał ze złością, bo czuł się śmiesznym w tej roli kochanka, zmuszonego po błocie lecieć na schadzkę gdzieś aż na drugi koniec miasta, do lasu, w marcu.
Doprawdy, dzięki słowom Reymonta można niemal współczuć w tej sytuacji Karolowi Borowieckiemu, choć na ogół trudno obdarzyć go sympatią.
Potrafi też Reymont wyrazić się krótko i dobitnie.
Pomógłbym, gdybym mógł, a że nie mogę - nie pomagam. Nie mogę przecież oddać własnego surduta nawet nagiemu, wtedy kiedy sam zmarzłbym bez niego.
I mogłabym tak jeszcze cytować i cytować. Wyśmienita lektura. Porywa.