Cytaty #staro

Nie ma moim zdaniem nic smutniejszego niż spustoszenie, jakie czyni starość.
 Do kawy zawsze  było ciasto, najczęściej z truskawkami, galaretką i bitą śmietaną.  Słodka przekąska przyciągała owady. Patrzyłam na Kordulę przeżuwającą ciasto. Osa usiadła jej na ustach i miałam wrażenie, że  częstuje się resztkami ciasta, które przykleiły się starszej pani do  dolnej wargi. Chciałam ją odgonić, bojąc się, że ukąsi podopieczną. Staruszka rzekła, że jej to nie przeszkadza. Spokojnie dalej  jadła ciasto. 
Gdy zaczęła się wypowiadać o uchodźcach, że powinno się ich  zagonić do pracy za 1 euro na godzinę (w Niemczech często do  tzw. 1 euro Job kierowane są osoby bezrobotne, które pobierają  świadczenia socjalne), żeby nie stali całymi dniami w grupkach  bezczynnie, myślałam, że eksploduję. Sama narzekała, że pracuje  za 10 euro na godzinę. W czym taki uchodźca jest gorszy od niej, 
że ma zarabiać jedną dziesiątą tego co ona? Znając swój temperament, postanowiłam się nie wtrącać. Sama byłam obcokrajowcem. Być może mnie też z ogromną chęcią pogoniłaby do pracy za  1 euro na godzinę.
Ania miała  dwójkę dzieci, chłopców. Jeden miał może pięć lat, drugi niespełna rok. Pięciolatek czuł sympatię do polskiej opiekunki. Był jej  ciekaw. Gdy zaproszona na jego urodziny wręczyłam mu urodzinowe pudełeczko z misiami Haribo, na zawsze pozostałam w jego  sercu. Zostawił ojca skręcającego urodzinowy rower. Otworzył  pudełeczko, a wtedy wysypały się misie. On ucieszony zbierał je,  mówiąc: „Aż tyle?”. Świat poza misiami Haribo na chwilę przestał dla niego istnieć. To on czynił nasze spacery znośnymi. A nawet przyjemnymi. Spotykaliśmy się w parku pod zamkiem i chodziliśmy dróżkami w normalnym tempie. Chłopiec zrywał dla nas  kwiaty. Raz stokrotkę dostawała Aleksandra, raz ja. Cieszył się  przy tym i pilnował, żeby każda z nas dostała po równo.
Faktycznie pierwsza karetka przyjechała bardzo  szybko. Mężczyźni zajęli się „babcią”. Ja biegałam i próbowałam  włączyć dodatkowe lampy. Panował półmrok. Większość kontaktów i lamp nie działała. Zjawiła się druga karetka. Za nią przyjechał samochodem osobowym lekarz. W salonie zrobiło się tłoczno. Gromada wielkich chłopów przysłaniała i tak już słabe światło  padające z sufitu. Mimo sprzeciwów Gerdy zabrano ją do szpitala.
 Poszłyśmy na cmentarz. Prosto na grób  jej małżonka. Postałyśmy chwilkę. Odchodząc, zapytałam, czy  teraz mi wierzy, że jej mąż nie żyje. Popatrzyła na mnie i spytała,  o czym mówię. Ręce mi opadły. Powiedziałam, że przecież właśnie stałyśmy nad grobem jej męża. Ona spokojnie odparła, że  przecież to był grób jej ojca. Na chwilę zgłupiałam, szybko jednak pozbierałam myśli. Cofnęłyśmy się parę metrów do grobu jej  męża. Popatrzyłam na pomnik i widoczne tam nazwisko. Stwierdziłam, że jeśli to byłby jej ojciec, to nazwisko byłoby inne. Ona  przyjęła nazwisko po mężu. Nie zaprzeczyła. Przeczytałam głośno rocznik. Nagle zalała się łzami. Czułam się jak sadystka. Helga szła, płacząc i dziękując mi za to, że pokazałam jej grób męża.  Twierdziła, że nie wiedziała − dzieci z pewnością nie chciały,  żeby cierpiała, i jej o tym nie powiedziały
Dlatego pewnego dnia,  gdy po kilku minutach ciszy zobaczyłam, jak Helga schodzi  z pierwszego piętra z torebką pod pachą i workiem po papierze  toaletowym, wypchanym po brzegi, nawet nie protestowałam. 
Postanowiłam pozwolić jej „pójść do domu”. Helga wyszła, ja za  nią. W samo południe. Słońce grzało. Popatrzyłam na chorą pełną  determinacji. Na worek, z którego wystawały peruka, pantofel,  szczoteczka do zębów. Na kurtki przerzucone przez ramię, które  zdołała jeszcze złapać na progu, i pomyślałam, że to dla mnie za  dużo. 
Szykuję sama śniadanie. Podaję tabletki. Raz,  dwa, trzy… Toczą się tabletki, toczą… Helga patrzy na mnie 
i mówi: „Wczoraj były inne”. Oczy wychodzą mi z orbit. Szczęka opada. Podchodzę do Helgi. Toczę tabletki. Raz, dwa, trzy…  Mówię: „Takie same, takie same”. W odpowiedzi teoria spiskowa,  że chcę ją otruć. Dar przekonywania, próba wzbudzenia zaufania, rezygnacja… Nagle ulga! Podopieczna odzyskuje na chwilkę  zdrowy rozsądek. Połyka tabletki i pyta, gdzie tu jest recepcja.  Chce zapłacić za pobyt w pensjonacie. Witaj, Demencjo!
Kto z Was lubi grać w chińczyka? Raz, dwa, trzy… Po niemiecku ta gra nazywa się „Człowieku, nie złość się”. Ciekawa  nazwa, biorąc pod uwagę, że grę wyciąga się za każdym razem,  gdy traci się kontrolę nad podopieczną. Gdy ta chce iść do domu,  będąc w domu. Gdy bywa agresywna, zdezorientowana lub po  prostu znudzona. Tak więc nie złość się, człowieku, i zagraj ze  mną w chińczyka! Dla mnie w tamtym okresie chińczyk to był  tylko chińczyk. Dopiero czas pokazał, że chińczyk to aż chińczyk.
 Pchełka przynosi na serwetce tabletki.  Raz, dwa, trzy – podopieczna toczy tabletki po serwetce. Toczy,  liczy, liczy, toczy… Patrzy na Pchełkę i mówi, że wczoraj nie  miała ich tyle. Ruchliwa Pchełka biega, toczy, liczy, liczy, toczy,  biega i mówi po swojemu, że wczoraj też dostała takie same. Ja,  jako że kobieta o imieniu Demencja była mi wtedy jeszcze obca,  a Pchełka sprawiała wrażenie nieco chaotycznej, z przerażeniem  patrzyłam na wszystko. Sytuacja jeszcze nieraz się powtórzyła.  Miałam wrażenie, że opiekunka jest nierozgarnięta i niechcący  truje podopieczną, wydając złe tabletki.
© 2007 - 2024 nakanapie.pl