W sumie nie wiem czy przyciągam kłopoty, czy to one mnie szukają, ale w ciągu całego czterdziestoletniego życia nie miałam ich znów aż tak wiele, więcej było właśnie głupich i pechowych sytuacji.
Ostatnia w czerwcu.
Moje najmłodsze ADHD znów złamało rękę (od września 2019 to już trzeci raz). Jak tylko usłyszałam wrzaski przed domem wiedziałam, że nie jest dobrze. Pomijam moją histerię, w którą wpadłam jak go zobaczyłam, męża, który stojąc nad ryczącą żoną nie wiedział, czy najpierw "mordować" niedobre dziecko, czy pocieszać mnie, płaczącą córkę i wrzeszczącego najstarszego. Najgorzej było potem.
Akurat był weekend, mężczyźni byli po piwie, więc goszcząca u mnie koleżanka, która jest prokuratorem, zaoferowała się, że zawiezie mnie do szpitala. Ja nie mam prawa jazdy, a mąż przecież nie pojedzie. Więc wszyscy wpakowaliśmy się do samochodu i jedziemy. Mówię do znajomej:
ja: O boże, to już trzeci raz, niecały rok, boże, jestem okropną matką, zobaczysz, pewnie lekarze pomyślą, że go biję i wezwą kogoś z pomocy społecznej żeby odebrać mi dziecko. O boże, jakby co, to będę cię wołać na pomoc.
ona: Głupia jedna, oszalałaś, nikt tak nie pomyśli, to był upadek, poprzednie złamanie nie zdążyło się jeszcze zrosnąć (od kwietnia), takie rzeczy się zdarzają, nie przywiążesz go przecież do kaloryfera, choć nie zaszkodzi spróbować ;)p
Dojechalismy na SOR, przeszliśmy "odprawę covidovą", zostaliśmy przyjęci (ale tylko my, mąż i koleżanka zostali przed szpitalem) i wysłani na rentgen. Jeszcze trochę i młody zacznie świecić, tak często nas na niego wysyłają.
Wróciliśmy, czekamy pod gabinetem na ponowne przyjęcie. Nagle otwierają się drzwi, a z SOR-u wychodzi dwoje policjantów. Zbladłam, zrobiło mi się niedobrze i słabo, na szczęście siedziałam, bo chyba bym się przewróciła.
Wyszli, popatrzyli na mnie, odeszli na bok i gdzieś dzwonią. Pan p. co chwilkę na mnie zerka i coś do pani p. szepcze. Ja cała w nerwach, pot zalewa mi oczy, ręce się trzęsą, nie wiem co robić. W końcu pan p. podchodzi do mnie i młodego. Oczami wyobraźni widzę jak wyprowadzają mnie w kajdankach, a dookoła tłum paparazzi, którzy wrzeszczą: dlaczego pani to zrobiła??? O mało się tam nie popłakałam.
Pan p. patrzy na mnie i zapewne się dziwi, dlaczego zachowuję się tak dziwnie i w końcu pyta:
- Czy pani jest może żoną X ?? (tu padło nieznane mi nazwisko)
ja: Że co? Słucham? Nie bardzo rozumiem.
pan p.: - Pytałem, czy pani jest żoną tego pana, który został tu przywieziony po bójce i zachowywał się agresywnie w gabinecie.
Ja, nadal patrząc na niego jakby mówił do mnie po chińsku, w końcu załapałam (kulki się zderzyły i mnie olśniło), z głośnym świstem i ewidentnym poczuciem ulgi wypuściłam powietrze z płuc i rzekłam: Nie, ja tu tylko z synem przyjechałam, a potem się popłakałam.
Nie licząc pechowego prima aprillis, po którym odkochałam się w ciągu sekundy i o którym pisałam przy okazji innego konkursu, to wydarzenie było najbardziej pechowym z pechowych, choć tak naprawdę dobrze się wszystko skończyło. Interwencja znajomej prokuratorki nie była potrzebna, policjanci okazali się bardzo sympatyczni i pocieszali, że przecież dzieci co chwilę coś łamią i żebym się nie martwiła, a niektórzy lekarze podeszli do tego bez większych emocji. Pewnie widzieli w jakim jestem stanie i woleli już się nie pastwic nad roztrzęsioną matką. Za co im dziękuję. Nawet próbowali żartować, żebym się im tam nie załamała, bo mieliby kolejny kłopot.
Ale jak pech to pech, czasem pech do sześcianu. Tylko dlaczego zawsze u mnie.