Miłość zaślepiająca, prowadząca na nieznane wody. Miłość uskrzydlająca, która w okamgnieniu rzuca na pożarcie. Miłość tak obezwładniająca, intensywna, że... balansuje na krawędzi jawy i snu. Życia i śmierci.
To było coś świeżego. Jestem niemal przekonana, że taki rodzaj lektury dotychczas nie wpadł mi w ręce.
Co zabawne, miałam wrażenie, że czytam jakąś nastoletnią współczesną wersję cholernych Dziadów. Serio! Kolejne akapity niemiłosiernie kojarzyły mi się ze stylistyką polskiego romantyzmu. Te staropolskie zwroty, wzniosłości, zachłyśnięcie miłością – tą trudną, bolesną, niespełnioną. Zjawy, nocne mary, oniryzm, bohaterowie skazani na tragedię – to wszystko tam było.
I ja naprawdę nie rozumiem tych niskich ocen na portalach czytelniczych. TO BYŁO JAKIEŚ, zdecydowanie. Może i miejscami brzmiało jak płytka gawęda o hipisowskiej młodzieży, pragnącej wolności, słońca, piękna i wolnej miłości. Może te tańce, śpiewy, picie wina i romanse w pewnym momencie zaczęły stanowić powtarzalny schemat. No i co z tego? Według mnie to w jakiś sposób działa. Działa tak, że od lektury się po prostu nie da oderwać i wciąga się ją nosem w cztery dni (u mnie to duży sukces). A narracja... brzmi jak jakaś natchniona, może trochę nieprzemyślana. Mam niestety świadomość, że nie każdy się w niej odnajdzie.
Gawęda gawędą, ale w końcu pojawia się też tajemniczy przybysz. Gra, śpiewa i wygląda jak młody bóg. A do tego zwie się Orfeusz. Wszyscy są nim oczarowani, ale o...