Moja trzecia po „ B. Opowieściach z planety prowincja” i „Dysforii”. Chyba najsłabsza z tych trzech. Początkowo bardzo wciągająca, z czasem zaczęła być nużąca. Styl idealnie oddaje monotonię i marazm życia w popegeerowskich czasach polskiej wsi, jednak 400 stron pisanych w tym klimacie zdaje się być ciut przesadzone. Niemniej reportaże/opowiadania(?) świetnie potrafią wprowadzić w ówczesny nastrój i klimat przemian. W planach mam kolejne książki Marcina Kołodziejczyka do przeczytania.
Oto mrożące krew w żyłach historie o Polsce, która siedzi z piwem w ręce i pilotuje telewizor. Marcin Kołodziejczyk jest specem od Polski – zarówno tej prowincjonalnej, jak i wielkomiejskiej. Pierwszą...
Aż przeczytam... Marazm prowincji nie jest mi obcy, ale myślę, ze trochę trzeba mieć w sobie jakiejś radości życia. Chociaż w sumie to u nas nie ma wsi w 100% popegeerowskich. Kojarzy mi się to z Wybrzeżem, a jak Wybrzeże to Szczecin i ostatnie wiadomości o weselu i zdjęcie ratownika, któremu oberwano bluzeczkę. Wiem. To nadużycie, bo gdzie Rzym, gdzie Krym.