Legnica to był duży nakręt, przyjacielskość i kupa radości. Mnie się chyba zaczęło od "Szeherezady" Jaworka (czułem, że dałbym wielki popis, gdyby mnie tylko obsadzono) i od poety fizycznego, Petra Vásy (z powodu różnicy języków też nie wypadało się dołączyć). W udziale przypadł mi jeden naleśnik Bohdana. Stół był z lekka nieformatowy, a wynik meczu ponoć ukartowany z góry. Chyba nie będzie już okazji rozegrać innej partii. Pewnego razu Artur zaciągnął nas wszystkich do Urzędu Miasta. Był zdaje się zdania, że jeśli tylko kierownik od kultury znajdzie wolną chwilę, to tak się wzruszy naszą kulturą wewnętrzną, że jak ręką odjął skończą się kłopoty. Dostaliśmy nawet kawę z cukrem i ciasteczkiem, tyle że my, w zasadzie byliśmy bardzo kulturalni. Arturze, czy od tej kultury było mniej kłopotów? Marcinów zamustrowało co niemiara: jeden, drugi, trzeci, potem czwarty. Lubiłem pierwszy biały T-shirt ze wszystkimi nazwiskami, a potem dwa czarne, ze Zbyszkiem i Adamem. Jeszcze Jurek miał swój, ale przyjeżdżał, z Łodzi, chyba w czarnym golfie. A myśmy przyjeżdżali punktualnie co rok o 14:44, i wyjeżdżali, mniej systematycznie. Grzebała było mało, Edziego to ominęło. W Legnicy została moja kobieta z tektury. Andrzej zgubił buty? Maciek zgubił buty? Pożegnania były długie, potem się skróciły. Ciąg dalszy będzie pewnie inny. - Piotr Sommer