Powiem tak: Louise Allen generalnie kojarzy mi się dobrze i mam dla jej powiastek sporo sympatii. Siłą rzeczy z góry założyłam apetyczne zakończenie dla w sumie niezgorszej serii. I z przykrością stwierdzam, że "Dama w tarapatach" to smęty. Co z tego, że Flint przy Róży-Catherine gnie się, mięknie i bucha płomieniem. Niespodziewanie i wbrew sobie wpadł chłop po uszy i bardzo się stara odnaleźć w całkowicie nowych okolicznościach. Panna natomiast... Panna zaś, powymyślała sobie jakieś androny i czyni z nich swoje credo, zatruwając życie sobie i innym. A że myśli dużo i dość intensywnie, odnoszę wrażenie, że sama autorka straciła do niej cierpliwość. Romans wypada przez to miernie i średnio ciekawie. Sytuacji nie pomagają słowne dziwolągi i językowe łamańce. Takie to trochę ni w kij, ni w oko. Za to junak z okładki... O rety...!