Powiedzieć o tej książce, że mi się podobała, to chyba złe określenie… Ona mnie ujęła. Ujął mnie bohater. Facet bez zadęcia. Taki zwykły gość, który mógłby stać obok nas w kolejce do kasy w Biedronce. Życiowy nieudacznik, który musi się nauwijać, żeby utrzymać się na powierzchni. Jakże wiarygodnie on to relacjonuje. Te wyliczenia, ile ma na życie i do kiedy i czy stać go na większe opakowanie żwirku dla kotów (czy czegoś podobnego). Ale nie jest przy tym ani zgaszony, ani zgorzkniały. To z nawiązką nadrabia jego przyjaciel z dawnych lat. Nieoczekiwana oferta, jaką otrzymuje bohater, wyrzuci go z kolein poukładanej w szczegółach egzystencji i doprowadzi do zaskakującego odkrycia.
Rzadko, czytając polską współczesną powieść, mam takie poczucie autentyczności i bezpretensjonalności, jak przy tej właśnie. I to mimo niecodziennych zdarzeń czy oryginalnych imion, do których słabość ma autor. Zdaję sobie sprawę, że to subiektywne wrażenie, toteż polecać nie będę, ale pan Maciej Hen jest dla mnie odkryciem.