Kryminał który ma w sobie kryminału ilości śladowe, raczej głupi żart autora że ma coś z tym gatunkiem wspólnego.. Co do samego Witkowskiego, to mam wrażenie że facet lubi samemu sobie zaprzeczać, nie mogę go rozgryźć. Z jednej strony ględzi coś o ekologii, zdrowej żywności i przeważnie kobiecym liczeniu kalorii, modzie i urodzie (glamour, koniecznie musi być glamour!- bez tego jest „pastewnie”), a z drugiej rzuci czasem grubszym słowem, jakby chciał pokazać, że co prawda jest gejem, ale nie zniewieściałym. Raz zawala czytelnika wyszukanym słownictwem (duuuuży plus, naprawdę), a potem psuje efekt młodzieżowymi neologizmami, albo zrzynkami z obcych języków. Pomstuje na konsumpcjonizm, a potem sam bezczelnie czytelnikowi podtyka pod nos dowody na to, że jest wielkomiejskim japiszonem. Gardzi ludźmi żyjącymi prosto, lubi zakpić z miejscowych bezrobotnych, za to o sobie najchętniej pisałby z nutą megalomana. Oczywiście, większość mieszkańców opuszczonej miejscowości wypoczynkowej poznaje go od razu, prosi o autograf, bo gwiazda do nich zawitała. Tak, jasne mości Witkowski. Cała „akcja” poprowadzona jest tak, jakby „bohater” dumnie kroczył spojrzawszy łaskawie na kulący się plebs (wszyscy tam są ludźmi gorszego sortu, poza rzecz jasna owym „bohaterem”), z uśmiechem na gębie i słowami „uwaga chamy! Pan idzie!”. To wszystko zalatuje jakąś gówniarską bufonadą. Jeśli to tak zachwyca admiratorów Witkowskiego, no to gratuluję. Nie jest to książka bardzo zła ogólnie, ale przerażając...