Opinia na temat książki Konsiliencja

@Carmel-by-the-Sea @Carmel-by-the-Sea · 2020-05-27 16:13:00
Przeczytane Nauki_przyrodnicze_ogólne_2 Posiadam
Nie za często mam aż tak skrajne przemyślenia po lekturze. Za niektóre fragmenty dałbym autorowi nagrodę za promowanie wiedzy i jej wyjątkowej skuteczności w opisie świata, za inne mógłbym się z nim pokłócić o zaprezentowane fundamentalne tezy. Z jednej strony pięknie opisał metodę nauk przyrodniczych i siłę redukcjonizmu, z drugiej naiwnie zapostulował, że neurobiologia i epigenetyka definitywnie odpowiedzą kiedyś na każde problemy nauk społecznych i humanistyki. Stąd "Konsiliencję. Jedność wiedzy" Edwarda O. Wilsona trudno jednoznacznie i spójnie ocenić. Ostatecznie za mylący uważam tytuł, bo książka poszukuje naturalistycznego (biologicznego) wytłumaczenia dla ludzkich aktywności kulturowych, co jest dalece czymś węższym, niż budowanie wiedzy metodami naukowymi. Jeśli chciałbym się odnieść do każdego świetnego i dyskusyjnego fragmentu książki, to powstałoby opowiadanie. Postaram się jedynie pozbierać kilka kluczowych tropów, by oddać całość złożoności wrażeń z lektury, głównie by pomóc innym czytelnikom w podjęciu decyzji, czy ostatecznie przeczytać książkę.

"Konsiliencja" jest pewnym autorskim projektem Wilsona. Trudno więc nazwać ją książką popularnonaukową. Jest to raczej popularny w formie traktat o idei łączenia wszystkich dociekań w jeden biologiczny namysł. Autor dość odważnie (chyba nawet wbrew części własnego środowiska) wyjmuje redukcjonizm nauk ścisłych z chemii i fizyki, zakłada jego taką sama skuteczność w biologii, by ostatecznie rozkładać na prostsze złożone elementy bogactwa przedmiotu zainteresowań socjologów, antropologów, filozofów, teoretyków sztuki czy ekonomistów (czym zapewne nie zjednuje sobie sympatyków w tych grupach, o czym wielokrotnie wspomina). I tu jest mój pierwszy poważy zarzut do autora - PO CO TO ROBIĆ? Wilsonowi wystarczy świadomość, że sukces poszukiwania relacji przyczyna-skutek w naukach podstawowych da się zaszczepić w sferę aktywności społeczno-kulturowej ludzi. Według mnie, tak dla ustalenia uwagi, złożoność procesu odbioru sztuki potrzebuje do pewnego stopnia innego języka i analizy, niż złożoność termodynamiczna gazu o tyle, że nie da się zbudować powtarzalnego (laboratoryjnego) modelu, który prowadziłby do spójnych przewidywań. Przykład. Człowiek obserwuje obraz Petera Bruegela i mu się on podoba. Czemu? Może lubi Holandię, a może kolorystyka przemawia do niego, może nie przeszkadza mu hałas za oknem i akurat nie ma problemów gastrycznych. Co jest w tym jest przyczyną, co okolicznością? Mimo, że składowych tego artystycznego zjawiska jest bardzo dużo, to zdecydowanie większy konglomerat cząstek gazu w opisie fizycznym złożoności łatwiej poddaje się ścisłej operacyjności, bo w modelu termodynamicznym mamy dobrze opisaną jednostkę- konkretny atom. W odbiorze sztuki nie da się takich 'atomów kultury' zdefiniować. W naukach społecznych zapewnienie kontrolowanych warunków pozostawia wiele do życzenia (po części to nieredukowalny efekt natury tych badań).

Mój powyższy zarzut nabiera mocy w miarę przechodzenia przez kolejne nauki - od fizyki po sztukę. Pytania o fundamenty świata fizycznego są z definicji 'odhumanizowane' i unikają jak ognia antropocentryzmu. Z kolei pytania społeczne mają zarówno jako podmiot i przedmiot zainteresowania człowieka. Oznacza to dużą zmianę jakościową. Wszelkie badania statystyczne na ludziach (jak ludzie widzą świat) nigdy nie osiągną poziomu przewidywalności przyszłości fizyczno-chemicznych badań statystycznych, bo te pierwsze mają u 'zarania zaszyte skażenie ludzkiej natury'. Zresztą Wilson naturę ludzką używa intensywnie, wręcz nadużywa, do swoich celów, choć nie definiuje tego pojęcia wystarczająco dobrze. W tych zagadnieniach akurat socjobiolog jest po prostu nadzwyczaj mętny. Ostatnio nagłośnione braki w powtarzalności kluczowych publikacji socjologii i psychologii pokazują opisany problem dość jaskrawie. Sama matematyka, nawet dobrze zaimplementowana, zdecydowanie częściej powinna w tych wynikach sugerować wniosek 'nie udało się wykryć', choć patologie 'punktozo-grantozy' sprawiają, że raczej postuluje się, że 'udało się wykazać'. Wraz z przechodzeniem: 'nauki ścisłe-nauki przyrodnicze-nauki społeczne-kultura i sztuka' rośnie liczba współwystępujących okoliczności wpływających na zjawisko, a nie tylko mnogość relacji przyczyna-skutek, co utrudnia dodatkowo opis. Tego rozróżnienia Wilson również chyba nie dostrzega.

W bardziej detalicznej analizie tekstu mógłbym się odnieść zarówno bardziej szczegółowo do wspomnianych ogólnych negatywnych uwag, jak i mógłbym podać więcej detalicznych komentarzy do postawionych przez Wilsona tez. Z rzeczy, których autor nie poruszył, zabrakło mi skomentowanie języka, który inną rolę pełni chociażby w fizyce i historii sztuki. W humanistyce słowa często konstytuują byt, czego jak ognia unikają nauki ścisłe. W tych ostatnich najważniejszy jest operacyjny opis zjawiska wymodelowany poprzez jednoznaczne odniesienia, czego nie potrafi często (w sensie obiektywnym) język historii malarstwa. To wydaje mi się bardzo ważne, szczególnie że Wilson skandalicznie pominął matematyczność języka opisu redukcjonizmu (a redukcjonizm jest u niego synonimem konsiliencji). O zdumiewającej skuteczności języka matematyki nie ma niemal nic, choć na przykład o samym zjawisku kazirodztwa w kontekście relacji zwrotnych gen-kultura jest cały esej (str. 216-225). Kazirodztwo to bardzo poważne zjawisko i nie chodzi o jego umniejszanie. Problem jest w tym, że przy ogólnej dyskusji nad jednością wiedzy nie można nie pochylić się nad pytaniami o potrzebny stopień matematyczności języka. W ogólności, zabrakło mi pełniejszego przeanalizowania napięć redukcjonizm-holizm (i w konsekwencji, synteza-analiza). Zapewne w związku z zainteresowaniami, Wilson zaczyna 'intelektualną podróż' od biologii w kierunku kultury. Nauki ścisłe zaistniały u niego jedynie we wstępie jako wzorcowy opis metody naukowej, którą on rozszerzył w kierunku humanistyki. W konsekwencji ujął zaledwie jeden nieciągły we współczesnej nauce styk blokujący jedność wiedzy, skupiając się na dwoistości 'ciało-dusza'. Takich kłopotliwych miejsc jest jednak więcej. Równie istotne są chociażby 'materia nieożywiona-życie' czy 'matematyczna idea-realizacja ilościowa w rzeczywistym świecie'. Obie ‘powołują do życia’ poważne przeskoki nieciągłe w złożoności i zmuszają ludzi do używania nieco innych technik dochodzenia do prawdy naukowej.

Co odnotowałem 'na plus'? Zapewne sama ogólna idea poszukiwania wspólnego języka - to bardzo ważna dyskusja, której brak w codziennym życiu naukowym doskwiera zwolennikom unifikacji. Wilson wielokrotnie podaje przykłady sporych niedoróbek nauk społecznych. Okopywanie się różnych grup badaczy w znanym sobie otoczeniu intelektualnym, gdzie wszyscy myślą podobnie, to grzech nauki. Zachowawczość i dominacja 'bezpiecznych tematów' w konsekwencji utrudniają debatę o globalnych problemach świata. W ostatnim rozdziale bardzo szeroko Wilson opisuje zbliżające się kłopoty demograficzne i klimatyczne (co dziś, po niemal ćwierćwieczu od wydania książki, jest nareszcie oczywiste dla większości) by pokazać, jak trudno w tych warunkach globalnych zagrożeń o jeden przekaz, po części z powodu przedmiotowych atomizacji nauki i naukowców. Bardzo dobrze przyjąłem analizę niepokojących zjawisk, które utrudniają postęp w naukach społecznych. W telegraficznym skrócie dodam tylko kilka bardzo wartościowych perełek. Koncepcja marzeń sennych (str. 95-97), wielopoziomowe badania nad percepcją barw (str. 200-204), syntetyczny i w punkt opis podstawowych problemów nauka społecznych (str. 227-231), bardzo trafna diagnoza religijnych potrzeb człowieka, które wbrew naukowym racjom nie przemijają str. 323-328). Już te kilka fragmentów wystarczają na rekomendację książki.

Wilson rozprawia się z postmodernizmem i jego chorobliwym relatywizowaniem wszystkiego, oraz z hermeneutyką. W tym duchu zbudował swoisty manifest odrzucenia wątpliwych czy niewystarczających technik do uprawiania nauki (polecam syntezę na stronie 237). Sam lepiej bym tego nie ujął, choć oceniam to jako naszą naiwność i niepoprawną tęsknotę do jedności. Zgadzając się z jego pięknymi słowami (str. 332):

"Większość ludzi sadzi - błędnie, jestem o tym głęboko przekonany - że nauki przyrodnicze mają niewiele wspólnego z ich dążeniami. Uważają, że humanistyka i nauki społeczne są niezależne od nauk przyrodniczych i mają o wiele większe znaczenie dla ludzkiego życia. W końcu, jeśli nie liczyć prawdziwych amatorów wiedzy naukowej, czy ktoś naprawdę chce znać definicję chromosomu albo rozumieć teorię chaosu?"

wątpię w możliwość ich pełnego zmaterializowania się w umysłach wszystkich ludzi uprawiających naukę. Przyczyn jest wiele, a nie o wszystkich wspomniał Wilson. Najbanalniejsza, to ilość dostępnej wiedzy w funkcji czasu. Podobno John Milton przeczytał wszystkie książki, które były dostępne światu Zachodniemu w poł. XVII wieku, pod koniec XIX wieku Henri Poincaré był chyba ostatnim człowiekiem, który był w stanie śledzić postęp matematyki i fizyki, zaś Enrico Fermi pół wieku później miał być ostatnim, którzy ‘ogarniał’ fizykę teoretyczną i doświadczalną. Niewątpliwie taki opis szukający wspólnego języka nauk jest potrzebny, ale kto miałby się tym zająć? Perspektywa socjobiologiczna Wilsona skupia się na grożeniu palcem naukom społecznym, które niezbyt chętnie sięgają redukcyjnie do biologii. Ale, jak wspomniałem wcześniej, problem jest zdecydowanie szerszy. Nasza gatunkowa ograniczoność poznawcza, o której we wstępie autor ciekawie pisze, kładzie się rozlicznymi cieniami na każdym poziomie naukowej pracy. Przy takich okazjach bardzo wartościowe jest (mi przynajmniej daje kontekst odpowiedni) przypominanie sobie bardzo mocnej maksymy przypisywanej Einsteinowi (*):

„Boga nie obchodzą nasze problemy matematyczne. On całkuje empirycznie.”
(jeśli miałby to być Einstein, to na pewno nie chodziło o osobowego Boga, ale o przyrodę per se).

Takiego brakującego kontekstu (zwrócenia się ku stronie bardziej ścisłej od biologii) daje jedna z nowszych książek Seana Carroll (**), w której podobne tęsknoty zaprezentował autor z punktu widzenia fizyki. Wydaje mi się, że obie te pozycje świetnie się uzupełnią.

„Konsiliencja” nie jest napisana lekkim językiem. Zapewne jej lektura powinna być jakoś studiowana na kierunkach humanistycznych. Treścią zaciekawi każdego, kto poszukuje interdyscyplinarności poznania. Środkowa część momentami nużyła, a pewne partie powtarzały istotę argumentacji, chyba niepotrzebnie. Mimo moich krytycznych uwag, uważam, że warto przeczytać, bo lektura aktywuje do stawiania pytań. Zasygnalizowany przez Wilsona program jest z jednej strony potrzebny, z drugiej wydaje się idyllicznie nierealny. Zapewne zmiana myślenia musi być inicjowana w cyklu szkolnym, bo przecież nie da się ‘zreformować’ uczonego z dorobkiem i to w wieku 50+. Poza tym takie nowe programy szkolne układają właśnie ludzie będący specjalistami (który nauczyciel muzyki chciałby prezentować uczniom na swoich lekcjach prawo Webera-Fechnera – fundamentalne dla rozumienia percepcji bodźców?) – i tak koło się zamyka.

DOBRE – 7/10

========

* W książce - „Einstein w cytatach. Pełne wydanie”, Wydawnictwo Poltex 2016, red. Alice Calaprice – tego nie znalazłem.
** „Nowa perspektywa. Pochodzenie życia, świadomości i wszechświata”, Sean Carroll, Prószyński i S-ka 2016
Ocena:
Data przeczytania: 2020-05-26
× 2 Polub, jeżeli spodobała Ci się ta opinia!
Konsiliencja
Konsiliencja
Edward O. Wilson
7.5/10

W książce "Konsiliencja" E.O. Wilson, uznawany za jednego z najwybitniejszych współczesnych naukowców, opowiada się za fundamentalną jednością całej wiedzy ludzkości i potrzebą odnalezienia zgodności ...

Komentarze
© 2007 - 2024 nakanapie.pl