W zalewie współczesnych dzieł popkultury, które jedynie flirtują z tematyką moralności, polityki i kondycji człowieka, rzadko zdarza się natknąć na utwór, który z pełną powagą i głębią podejmuje te kwestie, a zarazem nie zapomina o narracyjnej precyzji i wizualnym kunszcie. „Watchmen” autorstwa Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa, z kolorami Johna Higginsa, to dzieło, które wyłamuje się z ciasnych ram definicji komiksu superbohaterskiego, torując drogę literaturze graficznej ku uznaniu jej jako formy sztuki złożonej, wymagającej i o niebagatelnych ambicjach.
Komiks ten nie tylko zasługuje na miano arcydzieła – on redefiniuje samą kategorię „arcydzieła” w kontekście narracji sekwencyjnej, prowadząc czytelnika przez gęstą siatkę intertekstualnych odniesień, psychologicznych głębi i politycznych niepokojów drugiej połowy XX wieku.
Już od pierwszych kadrów „Watchmen” staje się jasne, że mamy do czynienia z czymś więcej niż tylko opowieścią o ludziach w pelerynach. Kadrowanie, układ stron, a także struktura poszczególnych zeszytów (np. słynny rozdział V zatytułowany „Fearful Symmetry”, gdzie każda strona odbija się lustrzanie względem środka komiksu) – to nie są jedynie środki formalne, ale integralna część sensu dzieła. Symetria, powtórzenia, przemyślana sekwencyjność i symbolizm wykraczają tu poza ilustracyjną ozdobność – są one odpowiednikiem strukturalnych zabiegów znanych z poezji metafizycznej czy muzyki barokowej.
Dla czytelnika o wyrobionej estetycznej wrażliwości, każdy detal – od krwistoczerwonej plamy na uśmiechniętej przypince Komedianta, po neonowe światła nocnego Nowego Jorku – jest świadectwem precyzyjnie przemyślanej narracji wizualnej. Gibbons nie ilustruje historii Moore’a – on ją współtworzy, wplatając w nią detale i sugestie, które tekst tylko sygnalizuje, a obraz dopełnia bądź kontrapunktuje.
„Watchmen” to dzieło, które nie tylko analizuje, ale demitologizuje archetyp superbohatera. Bohaterowie Moore’a to ludzie pęknięci, niedoskonali, często głęboko patologiczni. Rorschach, będący niejako echem postaci noir z Chandlerowskich powieści, to człowiek zawieszony między radykalnym moralnym absolutyzmem a społecznym nihilizmem. Dr Manhattan, wszechpotężny demiurg, staje się symbolem alienacji wynikającej z absolutnej wiedzy i dystansu wobec ludzkiej emocjonalności. Komediant – brutalny cynik – odrzuca wszelki idealizm i demaskuje świat jako teatr bezsensu.
To właśnie w konstrukcji postaci „Watchmen” osiąga literacki wymiar, który stawia go na równi z wielkimi powieściami XX wieku. Postaci te funkcjonują nie jako jednoznaczne alegorie, lecz jako skomplikowane wewnętrznie systemy idei i emocji. Night Owl i Silk Spectre to nie tylko reprezentacje tęsknoty za utraconą niewinnością, ale również głosy refleksji nad przemocą i cielesnością, nad potrzebą bliskości i lękiem przed przemijaniem.
Nie sposób odczytać „Watchmen” bez kontekstu zimnowojennego napięcia lat 80. Nad światem przedstawionym unosi się nieustanne zagrożenie nuklearnej anihilacji. Ameryka Moore’a to kraj zmilitaryzowany, paranoiczny, pogrążony w totalitarnych fantazmatach i kulturowej degeneracji. Nixon pozostaje prezydentem, a społeczeństwo zdaje się dryfować ku faszystowskiej utopii.
Moore nie oferuje jednak prostych odpowiedzi – przeciwnie, demaskuje naiwność wszelkich ideologii. Plan Ozymandiasza – będący wyrafinowaną alegorią machiawelicznego utylitaryzmu – stawia pytania o moralność władzy, o cenę pokoju, o granice poświęcenia jednostki dla „większego dobra”. Czy faktycznie lepiej jest, by ludzkość zjednoczyła się w obliczu fałszywego zagrożenia? Czy kłamstwo może być fundamentem pokoju? Odpowiedzi nie są jednoznaczne, co czyni z „Watchmen” dzieło filozoficznie głęboko niepokojące.
Ważnym elementem „Watchmen” jest jego autorefleksyjność. Wpleciona w główną oś narracyjną opowieść o „Czarnym frachcie” – mrocznej historii pirackiej czytanej przez chłopca na rogu ulicy – pełni funkcję metaopowieści komentującej wydarzenia głównej linii fabularnej. Symboliczna, gęsto alegoryczna historia człowieka, który pragnie ostrzec swą ojczyznę przed zagładą i sam staje się potworem, to głos przestrogi dla każdego, kto wierzy w mesjanizm bez rachunku sumienia.
Dodatkowe dokumenty – raporty, artykuły, wywiady, notatki – umieszczone na końcu każdego zeszytu nie tylko budują świat przedstawiony, ale tworzą wielowarstwowy kontekst interpretacyjny, w którym granice między tekstem a paratekstem zacierają się, a czytelnik zostaje zaproszony do gry intertekstualnej.
„Watchmen” wyznacza punkt zwrotny w historii komiksu – to nie tylko dekonstrukcja, ale także rekonstrukcja mitu superbohatera. Po tym dziele niemożliwe stało się pisanie historii o herosach w lateksie bez odniesienia się do Moore’a. Uniwersa DC i Marvela – choć w znacznej mierze nadal operujące konwencją – musiały przemyśleć swoją tożsamość.
Bez „Watchmen” nie byłoby takich dzieł jak „Kingdom Come” Marka Waida i Alexa Rossa, „The Authority” Warrena Ellisa czy „Planetary”. Nawet Marvel, z reguły bardziej popowy i lżejszy w tonie, zareagował tytułami takimi jak „Civil War” czy „Old Man Logan” – opowieściami o moralnych szarościach i kosztach heroizmu.
Wpływ „Watchmen” wykracza także poza komiks – jest widoczny w kinie (choć ekranizacja Zacka Snydera nie oddaje niuansów pierwowzoru), w literaturze postmodernistycznej, a nawet w filozofii kultury. W kontekście estetyki dekonstrukcji, teorii mitu, a także psychologii narracji, „Watchmen” staje się przedmiotem akademickich analiz i eseistyki najwyższego lotu.
„Watchmen” to także traktat o dekadencji kultury Zachodu. Jego świat przedstawiony to mozaika rozkładu: moralnego, społecznego, egzystencjalnego. Przemoc, pornografia, konsumpcjonizm, karykatura patriotyzmu – wszystko to składa się na dystopijny obraz Ameryki końca XX wieku. Lecz w tym pesymizmie Moore odnajduje przestrzeń na pytania o sens dobra, o możliwość nadziei, o wartość prawdy. Czy w świecie, gdzie nikt nie jest niewinny, możliwa jest jeszcze cnota?
Nie ma tu miejsca na dydaktyzm. Nie ma bohaterów jednoznacznych ani rozwiązań satysfakcjonujących. W „Watchmen” nie chodzi o odpowiedzi – chodzi o to, by zadawać pytania z takim intelektualnym i moralnym ciężarem, że nie sposób ich zignorować.
„Watchmen” to nie tylko komiks. To utwór literacki, społeczny, polityczny, filozoficzny i estetyczny. To dzieło totalne, którego warstwy znaczeniowe można eksplorować w nieskończoność. Jest to opowieść o końcu złudzeń i o ich konieczności. O ciemności, która nie wyklucza światła. O człowieku, który – choć złamany i upadły – nadal może próbować zrozumieć samego siebie.
Tak jak Joyce w „Ulissesie” wprowadził powieść w XX wiek, tak Moore i Gibbons w „Watchmen” wprowadzili komiks w dojrzałość. To dzieło, które można czytać jak Dostojewskiego, analizować jak Nietzschego, podziwiać jak Rembrandta. I przede wszystkim – rozumieć jako manifest literatury, która nie zna granic między „wysokim” a „niskim”, między sztuką a rozrywką, między kadrem a duszą.
Bo w świecie „Watchmen” każdy uśmiech jest krwawym grymasem, a każda maska – lustrem człowieka.