"Kroczek po kroczku" - tak można by podsumować tę powieść. Nie da się ukryć, nasi bohaterowie idą przez życie cokolwiek ślamazarnie. Tu ktoś zostaje wiceministrem, tu ministrem, tu wypada z parlamentu, tu po niego po jakimś czasie powraca itd. Autor nijak takiego charakteru swojego dziełka nie ukrywa, ba, podkreśla go jeszcze podziałem książki na części. Widać zresztą trochę, że fascynuje go ten brytyjski system, w którym trzeba się natrudzić, nakombinować, ale też przecież po drodze naprawdę dużo nauczyć, na temat funkcjonowania państwa itd. To swoją drogą cokolwiek paradoksalne, skoro oglądamy kariery czterech wyróżniających się i najbardziej predestynowanych do władzy posłów - jak powolne musi być w takim razie życie zwykłego polityka?
I ten charakter Archerowego dziełka przenosi się tu na wszystko. Przede wszystkim takie są też intrygi i podchody naszej czwórki bohaterów. Małe, drobne, na niewielką skalę. Niby chcą coś zrobić, komuś dokopać, może nawet wyeliminować konkurenta, ale jakoś tak niezbyt :) Gdy pod koniec partnerka jednego z ministrów przypomina mu ile haków mogła na niego zebrać, to w sumie zaskakuje to wręcz nas. Niby pamiętamy te akcyjki, ale... serio było ich aż tyle? No, było, ale trochę zgubiły się między kolejnymi momentami, gdy premier przesuwał go do innego resortu (notabene pokazanie jak wielką władzę ma w Wielkiej Brytanii szef rządu, jak bardzo może robić ze swoim gabinetem co chce, to duża zaleta tej powieści, niby wiedziałem to już wcześniej, ale chyba dopiero teraz w pełni to do mnie dotarło).
Niestety, cierpi na tym mocno także sama struktura powieści. To zresztą moim zdaniem największa wada "Pierwszego między równymi" - zaskakująco mało jest tu anegdot i ciekawostek z życia Izby Gmin, gabinetu itd. Zaskakująco mało jest zabawy, jest smaczków. Spodziewałem się o wiele większej liczby dykteryjek, a dostałem ich... kilka, co najwyżej kilka. Mam zresztą wrażenie, że tak wyraźne wyeksponowanie tej jednej, o szukaniu sobie przez posłów "partnera do absencji", na samym początku tekstu nie było przypadkiem. Jakby autor zdawał sobie sprawę z tego, że czytelnicy mogą dostrzec tę słabość książki i dlatego wrzucił fajny smaczek na początku (i mocno go podkreślił), by każdy wyraźnie go zapamiętał i miał przez cały czas poświęcony na lekturę z tyłu głowy, że coś tam jednak w tej materii było.
I, konsekwentnie, przekłada się to również na życie prywatne postaci. Nawet, gdy coś się dzieje, to z reguły nie ma większego znaczenia, jakiś tam romansik, jakiś skoczek w bok, kryzys małżeństwa, jego odbudowa itd. Ta brytyjska obojętność względem seksualnych wybryków z początku zresztą zaskakuje tu sama w sobie, ale z czasem się do tego przyzwyczajamy. „No, zdradza żonę, no i co?”. Choć, chcąc być uczciwym, w końcówce widzimy jakim oparciem była dla Simona Elizabeth i jak ciekawym był trójkącik Raymonda, Joyce i Kate, wszystko przy olbrzymim minimalizmie środków.
Tak, moi drodzy, w szczycie kampanii prezydenckiej w Polsce przeczytałem sobie dziełko o rozgrywkach polityczny w kraju, gdzie urzędu prezydenta i, siłą rzeczy, także kampanii prezydenckiej nie ma :) Recka wyszła dość krytycznie, pewnie bardziej niż książka sobie zasłużyła. Dodajmy na koniec, że sprawne pióro Archera generalnie całość ratuje i że zostajemy pod koniec z naprawdę sporą wiedzą o mechanizmach polityki i o ludziach, którzy idą do niej w dojrzałej, dobrze ułożonej, demokracji.
Choć może dowiesz się raczej o tym jaka ta polityka była przed tym, jak świat zmienił się w ten nasz obecny, przeładowany socjal-mediami? No bo była jakaś taka bardziej merytoryczna i nastawiona na realne sukcesu (Archerowscy bohaterowie naprawdę często siedzą nad papierkami lub po prostu kombinują, jak zbić inflację czy zmniejszyć bezrobocie). Generalnie nawet telewizja czy choćby prasa (a raczej rozgrywki z nimi) są tu też dziwnie nieobecne.