Niewątpliwie ta książka jest w stanie wybić czytelnika z normalnego, codziennego rytmu dnia, rozsypać cegiełki układające się w jego głowie w kolorowy obrazek szczęśliwej Ziemi, zamieszkanej przez najinteligentniejsze ze znanych (sobie) gatunków stworzeń, rozbijających atomy, czy wylatujących na orbitę swojej malutkiej planety, wydzielonej z kosmosu warstwą ozonu - niczym ściankami hermetycznie zamykanego pudełka. Odsuwamy na bok wyobrażenia genialnych naukowców w CERN, specjalistów z NASA, wzruszających śpiewaków, poetów, genialnych inżynierów, kuratorów sztuki, wolontariuszy, misjonarzy, ludzi w pocie czoła pracujących dla wyższej idei ogólnego dobra. W "Kronice..." na pierwszy plan wynurzają się raczej brutalni terroryści, paramilitarne bojówki, narkomani, religijni ekstremiści, tyrani, dyktatorzy. Oczywiście NIE TYLKO - ale to ich zapamiętacie po lekturze książki.
Na starcie autor pokazuje widziany przez siebie obraz Europy, który zdawać by się mogło nie zrobi wrażenia na człowieku współczesnym - tak bardzo przecież wyzwolonym, tolerancyjnym, akceptującym wszystko co podtyka mu się pod nos. Niestety, chyba jednak aż tak liberalnym przedstawicielem rasy ludzkiej nie jestem i opisy pana Mielnika wywołują u mnie skrajne emocje, potrzebę stanięcia o krok od rzeczywistości i przekonanie o postępującym wynaturzeniu społeczeństw i kultur.
Na początku obserwujemy świat po obu stronach muru berlińskiego - rozpasanie moralne i zachłyśnięcie się wolnością - rozumianą niemalże w kategoriach anarchii, a wszystko to zatopione w delirycznych wizjach młodych Londyńczyków, Holendrów, Niemców, Francuzów. A dalej? Ciągły pęd i pośpiech napędzany przez rozwijające się społeczeństwo informacyjne.
W Kronice... autor ukazuje prawdziwe oblicze życia w egzotycznych (z naszego punktu widzenia) krajach, na które nieraz patrzymy z lekką fascynacją - Japonię, Tajwan, Kambodżę, Irak, Bałkany. Tutaj jednak widzimy obdrapane z lukru małe hoteliki na końcu świata, puste lotniska, ciemne interesy, buntowniczy Berlin, Paryż bez całej otoczki Chanel nr 5, Londyn jako raj dla ekscentryków maści wszelakiej, zatłoczone kluby w brudnych podziemiach, prawdziwe i sztuczne uśmiechy, prawdziwe i sztuczne życie, pogoń za pieniądzem, informacją, potrzebę coraz to nowszych i mocniejszych doznań, ciągłe nienasycenie, przeświadczenie o tym, że TAM jest tajemniczo, lepiej i "bardziej", a TUTAJ jest zawsze nijakie i wyblakłe.
Witkacy miał swoja powieść - worek, a to co prezentuje nam pan Jakub Mielnik jest czymś w rodzaju papki, zupki instant pełnej pstrokatych odpadów historii i krwawych strzępów teraźniejszości. Początek mnie w pewnym sensie przeraził. Obrazy wykluwające się pod wpływem czytanych treści wywoływały na mojej twarzy odrobinę pobłażliwy, ale w większej części zniesmaczony uśmiech. A potem... zniknęli ludzie zza muru berlińskiego, ci z obu stron żelaznej kurtyny, którzy przesadnie zachłysnęli się wolnością, tolerancją, rozpasane moralnie dzieci i wnuki niegdysiejszych protoplastów dekadencji. Autor przeszedł do wspomnień obejmujących znacznie bardziej oddalone od nas tereny - Nadżafu, Manili, Tajpej - i to one właśnie, chociaż brudne, obskurne i pordzewiałe - zostawały ciągle na swój sposób piękne i unikatowe, oddające mikroklimat tamtych społeczności. I nagle zdałam sobie sprawę, że ktoś na świecie może traktować w podobny sposób szare blokowiska Warszawy czy dworzec w Katowicach przepełniony zbieraniną przypadkowych ludzi. I trochę mnie to zdołowało.
W pewnym momencie, podnosząc głowę znad książki że zdziwieniem i przykrością stwierdziłam, że tak na prawdę wszędzie jest tak samo. To jedynie MY jesteśmy przyzwyczajeni do różnych rzeczywistości, do tego czego codziennie jesteśmy obserwatorami, świadkami, uczestnikami. Jeśli otworzymy oczy i zdamy sobie sprawę z tej jednolitości i spójności świata, dopiero wtedy zaczniemy dostrzegać jego różnorodność. Różnorodność w jedności.