Gdzie kończy się zwykłe dzielenie się rodzicielstwem, a zaczyna naruszanie granic własnych dzieci?
Czy naprawdę wierzymy, że to, co widzimy w social mediach, zawsze jest prawdą? Że te uśmiechnięte twarze, pięknie ułożone lunchboxy i rodzinne kadry to szczere, codzienne życie - a nie starannie wyreżyserowana wersja rzeczywistości?
Te pytania wracały do mnie jak echo podczas lektury „Domu mojej matki” Shari Franke - książki, która rozsadza ramy klasycznej autobiografii. To nie tylko opowieść o przemocy domowej. To rozliczenie z fałszywym obrazem macierzyństwa sprzedawanym milionom ludzi.
Shari jest najstarszą córką Ruby Franke - influencerki parentingowej, której kanał „8 Passengers” śledziło 2,5 miliona osób. Z pozoru idealna rodzina, z wartościami, z dyscypliną, z „dobrą matką”, która wie, co robi. Za zamkniętymi drzwiami - terror, kontrola, głód, odcinanie dzieci od przyjaciół, upokorzenia.
Ale „Dom mojej matki” nie jest tanim reportażem true crime. Shari nie pisze, by kogoś pogrążyć. Pisze, by odzyskać głos, który przez lata był jej odbierany. To nie jest książka, która krzyczy - to książka, która mówi. Cicho, spokojnie, momentami z drżącym głosem. Ale mówi prawdę.
Ogromnie poruszyła mnie jej wrażliwość - na siebie, na innych, nawet na tych, którzy ją skrzywdzili. Autorka konsekwentnie unika opowiadania historii swojego rodzeństwa, nie wymienia ich imion, nie próbuje przejąć narracji. Skupia się na sobie – i to właśnie sprawia, że ta opowieść jest tak autentyczna.
Czy znajdziesz tu szokujące nowe informacje o sprawie Ruby Franke? Raczej nie. Jeśli śledziłaś(-eś) media, znasz fakty. Ale to nie o fakty tu chodzi. Chodzi o emocje. O to, jak wygląda dorastanie pod nieustannym okiem kamery. O samotność dziecka, które słyszy od matki, że zawiodło. O nastolatkę, która uczy się, że na miłość trzeba zasłużyć.
I o młodą kobietę, która w końcu mówi: „dość”.
To nie była łatwa lektura. W wielu momentach zatrzymywałam się, musiałam ochłonąć. Bo Shari nie używa wielkich słów, ale jej spokój jest wręcz druzgocący. Właśnie dlatego ta książka zostaje z czytelnikiem na długo.
Jest tu też ważny wątek wiary - nie nachalny, nie oceniający, ale prawdziwy. Autorka pisze o swoim wychowaniu w kościele LDS, o tym, jak mieszało się ono z kontrolą, wstydem i próbą odnalezienia własnej drogi. I choć nie jestem osobą wierzącą, jej rozterki były mi bliskie.
Czy warto przeczytać? Zdecydowanie tak. Szczególnie jeśli jesteś rodzicem. Szczególnie jeśli publikujesz zdjęcia swoich dzieci w internecie. Szczególnie jeśli wierzysz, że „to tylko pamiątka”.
Bo może właśnie ktoś w twojej społeczności - twoje dziecko - nie chce być częścią tej pamiątki.