Nie lubię steampunku. Nie ufam światom, które próbują ulepić przyszłość z przeszłości, tak jakby dało się uratować duszę silnikiem parowym i przekładnią z mosiądzu. Ale w tym wypadku – zaskoczenie. „Odcienie czerni” to Sherlock, który wstał z kart Conan Doyle’a, zdjął surdut, założył skórzany płaszcz, a potem wszedł do miasta, w którym słońce nie przebija się przez dym.
I to działa.
Nie przez tekst – bo tekst, choć sprawny, nie jest rewolucyjny. Nie przez fabułę – bo ta toczy się powoli, momentami nawet zbyt ostrożnie, jakby bała się zrobić fałszywy krok. To działa przez dźwięk. Przez rytm głosu. Przez przestrzeń akustyczną, która nie imituje świata, ale go tworzy. Robert Więckiewicz i Jacek Braciak – duet, który w tym teatrze dźwięku nie gra ról, tylko oddycha postacią. Sherlock, który nie potrzebuje opisu, bo słyszysz jego spojrzenie. Watson, który nie musi mówić nic – wystarczy jego milczenie.
To nie jest audiobook.
To spektakl dla zamkniętych oczu.
Miasto oddycha jak organizm – rdzawy, skrzypiący, podzielony między elity a tych, którzy od dymu stracili nie tylko płuca, ale też głos. Londyn początku XXI wieku, choć zatrzymany w zegarze wieku XIX – z wieżami gotyckimi, z koncernami paliwowymi, z cieniem technologicznej opresji. Atmosfera ciężka jak kurtka z ołowianymi guzikami. Ale stylowa. I spójna. I bardzo, bardzo wciągająca.
Fabuła?
Trzyma się blisko znanych tropów – trochę Guy Ritchie, trochę „Sherlock” BBC, trochę opowieści noir, w których każdy trop prowadzi w ciemność, a każda odpowiedź zadaje kolejne pytanie. Nie ma tu zaskoczeń, ale też nie o zaskoczenia chodzi. Chodzi o nastrój. O rytm. O sposób, w jaki napięcie nie wchodzi drzwiami, tylko sączy się przez szczelinę w oknie.
Jest śmierć, są sekrety, jest polityka – ale wszystko toczy się bez pośpiechu, jakby wiedziało, że i tak dotrzesz do końca.
Choć – i tu zgrzyt – ten koniec przychodzi za wcześnie.
Nie dlatego, że nie czas. Ale dlatego, że nie ma uderzenia.
Nie zostaje.
Zabrakło czegoś więcej.
Więcej emocji? Być może. Więcej odwagi? Prawdopodobnie.
Więcej ciszy? Na pewno.
Steampunkowy Londyn działa tu lepiej niż sama intryga. To on jest bohaterem. To on cię wciąga. To jego tła społeczno-polityczne – domy, w których nie mieszkają ludzie, tylko funkcje społeczne; ulice, które dzielą, nie łączą – zostają w pamięci. Sherlock i Watson są w tym wszystkim jak przewodnicy po wystawie alternatywnej historii – trochę znani, trochę nowi, trochę nasi, ale nie do końca obecni.
Czy warto?
Tak.
Bo to produkcja, która wie, czym jest dźwięk.
Bo to narracja, która szanuje słuchacza.
Bo to opowieść, która nie próbuje się przypodobać – i to jej siła.
Ale też – nie oszukujmy się – to nie Holmes, który zostaje w głowie na lata. To nie historia, która zmienia sposób, w jaki patrzysz na bohatera. To raczej wariacja, dobrze zrealizowana, efektowna, godna polecenia jako przerywnik między bardziej wymagającymi opowieściami.
Co nie znaczy – bez wartości.
Bo warto czasem posłuchać, jak stara legenda chodzi nowymi ulicami.
I choć nie zawsze wiemy, dokąd zmierza – dobrze, że w ogóle jeszcze chodzi.