„365 dni” Blanki Lipińskiej to książka, która zyskała ogromną popularność – co samo w sobie mówi więcej o potrzebach współczesnego odbiorcy niż o wartości literackiej tego dzieła. Trudno jednak przejść obojętnie wobec fenomenu utworu, który – pod pozorem erotycznej przygody i „romantycznej historii miłosnej” – przemyca w sposób zupełnie bezrefleksyjny i niepokojący narrację gloryfikującą przemoc, uprzedmiotowienie kobiety oraz toksyczną relację, opartą na manipulacji i całkowitym braku równowagi emocjonalnej.
Powieść opiera się na prostym schemacie: przystojny mafioso porywa kobietę i daje jej tytułowe 365 dni, by go pokochała. Znika tu jakakolwiek logika emocjonalna, jakiekolwiek niuanse psychologiczne – bohaterka nie przechodzi procesu wewnętrznej przemiany, nie walczy, nie stawia oporu. Ulega. I właśnie ten bezrefleksyjny mechanizm uległości – od pierwszych stron aż po finał – staje się najbardziej problematycznym aspektem książki.
Nie ma w tej historii nic z prawdziwej erotyki, choć autorka zdaje się sądzić inaczej. Opisy scen seksualnych są wulgarne, mechaniczne, pozbawione finezji czy autentycznego napięcia. Są efektem kalkulacji, próbą odtworzenia znanych z popkultury wzorców, które nie opierają się na realnym napięciu miłosnym, lecz na dominacji i kontroli. To nie relacja partnerska, ale wyrafinowana forma przemocy, ubierana w kostium „zmysłowości”. Kobieta nie jest tu podmiotem – jest trofeum, ciałem do posiadania, pustą figurą reagującą zgodnie z oczekiwaniami oprawcy.
Największą szkodliwością „365 dni” nie jest nawet niski poziom literacki – bo ten można by zbyć wzruszeniem ramion – lecz przekaz, jaki książka niesie. Związek oparty na porwaniu, groźbach, emocjonalnym szantażu i uprzedmiotowieniu zostaje ukazany jako coś pożądanego, wręcz romantycznego. Czytelnik, który nie ma odpowiednich narzędzi do krytycznego odbioru, może łatwo ulec złudzeniu, że taka relacja jest ekscytująca, a przemoc to przejaw namiętności. To właśnie ten przekaz – przemoc jako forma miłości – czyni z książki Lipińskiej nie tylko dzieło nieudane literacko, ale wręcz szkodliwe społecznie.
Narracja prowadzona przez główną bohaterkę – Laurę – jest chaotyczna, powierzchowna, pozbawiona jakiejkolwiek introspekcji. To nie kobieta z krwi i kości, lecz papierowa lalka, reagująca schematycznie i bezmyślnie. Jej szybka akceptacja sytuacji, w jakiej się znalazła, całkowita fascynacja oprawcą oraz brak jakiejkolwiek refleksji moralnej świadczą nie o emancypacji seksualnej, jak próbują to tłumaczyć niektórzy, ale o skrajnej banalizacji cierpienia, porwania, gwałtu i manipulacji.
Massimo, mafijny porywacz, zostaje wykreowany na męskiego ideała – nie dlatego, że ma cnoty, lecz dlatego, że ma władzę, pieniądze i brutalność. W świecie „365 dni” nie ma miejsca na szacunek, równość czy dialog. Męskość to dominacja. Seks to posiadanie. Miłość to uległość.
Co więcej, styl Lipińskiej woła o pomstę do nieba. Język jest ubogi, zdania pozbawione rytmu, a dialogi sztuczne i infantylne. Próby „żartu” czy „lekkiej narracji” wypadają topornie, a wątki poboczne istnieją jedynie po to, by prowadzić do kolejnej sceny łóżkowej lub zakupowego uniesienia. Całość przypomina bardziej streszczenie scenariusza filmu klasy B niż powieść z jakimikolwiek ambicjami literackimi.
Ale „365 dni” to nie tylko kiepska literatura – to objaw głębszego problemu. Kultura masowa coraz częściej żeruje na potrzebach eskapistycznych czytelnika, oferując mu świat uproszczony, nasycony fantazjami o dominacji, seksualnej uległości i luksusie jako jedynej wartości. W takim świecie refleksja moralna, granice wolności, autentyczna intymność czy wewnętrzna siła bohaterki stają się zbędne. Liczy się tylko to, co spektakularne i szokujące.
Nie można jednak zrzucić całej odpowiedzialności na autorkę. O wiele bardziej niepokojące jest społeczne przyzwolenie na taki obraz relacji – masowe czytelniczki, które utożsamiają się z Laurą, widząc w niej spełnienie fantazji, nie dostrzegają, że to, co zostało im przedstawione, jest dokładnym zaprzeczeniem zdrowej relacji. W czasach, gdy tak wiele mówi się o przemocy domowej, toksycznych związkach i potrzebie emancypacji kobiet, „365 dni” zdaje się cofać dyskurs społeczny o dekady.
Nie ma tu przestrzeni na dwuznaczność. Ta książka nie jest prowokacją ani metaforą. Nie jest także dziełem, które stawia ważne pytania, jak czynią to powieści kontrowersyjne, ale wartościowe. Nie znajdziemy w niej ironii, dystansu, krytycznego spojrzenia. Jest bezrefleksyjna, jednoznaczna i wręcz niebezpieczna w swojej dosłowności.
Trzeba to powiedzieć wprost: „365 dni” nie tylko nie wnosi nic do literatury – ono jej szkodzi. Spłyca pojęcie miłości, seksualności, relacji międzyludzkich. Uczy złych wzorców, utrwala szkodliwe stereotypy i trywializuje traumę. I choć można argumentować, że literatura nie musi być moralna – to jednak nie może być ślepa na konsekwencje, jakie niesie.
Książka Lipińskiej jest symptomem kultury, w której treść schodzi na drugi plan, a liczy się jedynie to, by szokować i sprzedawać. I choć każdy ma prawo pisać i czytać, co mu się podoba, to jednak warto pamiętać, że popularność nie jest równoznaczna z wartością.
W świecie, który potrzebuje opowieści o autentycznym porozumieniu, wzajemnym szacunku i godności – „365 dni” to krok wstecz. Zbyt duży, by można było go zignorować.