Powieści obyczajowe Rebeccy Yarros czytałam z przyjemnością, gdyż opowiedziane przez autorkę historie wzbudzały wiele emocji, wyciskały z oczu łzy i zachęcały do sięgania po kolejne tytuły. Gdzieś tam na szczycie wciąż pozostawały „Rzeczy, których nie dokończyliśmy” i oczekiwanie na kolejne obyczajowe tytuły. Z premedytacją omijałam „Fourth Wing”, gdyż romantasy to nie moja bajka… Nadszedł jednak czas (informacja o planowanej ekranizacji), że sięgnęłam i po tę książkę Rebeccy Yarros.
Mąż autorki to pilot wojskowy, ona sama założyła blog o tematyce wojskowej, zatem ta tematyka nie jest jej obca, co wykorzystuje w swoich powieściach. Doświadczenia (żona wojskowego) i wiedzę militarną wykorzystała również tworząc „Fourth Wing”. Wykorzystała fantasy: smoki, gryfy, moce itp., by wtłoczyć w niego świat żołnierzy i wojny. Smoki nieustannie kojarzyły mi się z samolotami, jeźdźcy z pilotami, moce i przeróżne bronie z prześcigającym się światem tworzącym coraz to nową broń, wykorzystującą najnowsze technologie. Zdobywanie kolejnych odznak, ćwiczenie umiejętności i siły fizycznej, budowanie silnej psychiki, uczenie się teorii sztuki wojennej, przewidywania działań przeciwnika, rozkazy, załamania, rywalizacja – to przygotowywanie nowej wojskowej kadry do kolejnych (często bezsensownych) wojen. Ukazane w sposób uproszczony, ale wpływający na wyobraźnię czytelnika.
Tam, gdzie ludzie, tam i uczucia. Mamy więc w „Fourth Wing” wątek miłości, przyjaźni, nienawiści. Główna bohaterka z pozornie słabej i z góry skazanej na porażkę dziewczyny, staje się silną, znającą własną wartość jeźdźczynią, mającą wsparcie w mężczyznach. Dość szybko wybiera tego właściwego i choć najpierw krążą wokół siebie próbując zwalczyć miłość nienawiścią, to czytelnik przypuszcza, jak to się skończy. Nie ma tutaj żadnego spojlera, to przecież powieść Rebeccy Yarros, która rzeczywistość wojskową zamieniła na fantasy, lecz ludzkie uczucia pozostawiła niezmienne. Bez ofiar w „Fourth Wing” się nie obywa, raz pojawiła się w oku łezka, ale pojawił się również gniew i to wcale nie z powodu uśmiercenia jednego z bohaterów. Mimo, że lubię powieści autorki, to wciąż nie mogę przyzwyczaić się do jej (i nie tylko jej) stylu opisywania scen seksu. Za dokładnie! Jak instrukcja obsługi! Chyba gdzieś to już pisałam, ale nawet u Michaliny Wisłockiej znajdziemy więcej romantyzmu aniżeli w tych dokładnych powieściowych opisach, jakimi katują nas współcześni pisarze/pisarki (zwłaszcza one). Może nieco więcej pola dla wyobraźni dla czytelników? Niedosytu, niedomówienia niż, przepraszam za wyrażenie, rżnięcia. I po co te przekleństwa w tak intymnych chwilach? Ani to romantyczne, ani męskie, zwłaszcza jeśli to chwile z kimś, kogo kochamy.
Podsumowując: czuję się trochę zawiedziona, gdyż zabrakło mi w powieści tych emocji, do których autorka przyzwyczaiła mnie w swoich obyczajówkach. Pomimo to zaciekawiła mnie historią Violet na tyle, że za jakiś czas na pewno sięgnę po kolejne części cyklu „Empireum”. Zachwytu nie ma, jest lekki zawód.