Michael Sullivan, obiło mi się o uszy kilka razy. Tylko… właśnie, nigdy nie sięgałem po jego książki - być może dlatego, że książki Riyrii są niepozorne, a ja kocham tomiszcza. W zasadzie - sam nie wiem dlaczego. Kiedy MAG wydało Legendy Pierwszego Imperium - całkiem bogate gabarytowo - wreszcie się przemogłem.
Przyznam, że na początku natrafiłem na pewien zgrzyt całkowicie niezależny od autora - ogólny zarys, pomysły i niektóre rozwiązania, bardzo przypominały mi powieść nad którą obecnie pracuję. Zgrzyt był gwałtowny i głośny, ale że nie jestem paranoikiem i nie pozwalam swoim zwojom mózgowym dyktować mi warunki, czytałem dalej.
Osią powieści jest konflikt pomiędzy rasą ludzi nazywana też Rhunami a długowieczną rasą Fhrejów. Fhrejowie są przez ludzi uważani za bóstwa - po części z niewiedzy, a po części dlatego, że magia, którą dysponują pewne szczepy Fhrejów jak i ich długość życia naprawdę mogą tkać takie złudzenie.
Jakże szokującym więc okazuje się fakt, że Fhreja tak łatwo jest zabić. Wystarczy cios kamieniem w głowę. Nawet jeśli długie lata zabobonów i przekonań trudno będzie wykorzenić, ludzkość właśnie odkryła ogień, którym można podpalić władztwo nieśmiertelnych, którzy widzą w niej dzikie zwierzęta.
Całość napisana jest dość uroczym, lekkim, często humorystycznym stylem, który ubarwia akcję i dialogi - czyta się szybko, łatwo i przyjemnie. Muszę jednak przyznać, że nawet jeśli jest to styl unikalny - zdecydowanie intrygujący, często zastanawiałem się, jak wyglądałaby powieść napisana bez tej lekkości, ale mocniej skupiona na ciężarze tego, co Sullivan pokazuje. Pasuje on do niektórych postacie nawet więcej niż bardzo - na przykład do młodej mistyczki Suri, która zreszta stałą się szybko moją ulubienicą - dzika, lekka jak liść. Do niektórych zaś…
Książce nie brakuje pewnej brutalności, która w połączeniu ze specyficznym stylem niezwykle do mnie przemówiła - chyba lubię jak gędźba jest jak dziecko, które stosuje przemoc, nie zdając sobie sprawy, jak może się taka zabawa zakończyć. I tak, “Epoka mitu” jest jak opowieść barda przy kominku bądź ognisku. Tu po prostu widać zarys czegoś mitologicznego, czegoś, co zdarzyło się bardzo dawno temu. Zupełnie, jakby narrator był minstrelem, a powieść legendą. Tytuł pasuje do treści w stu procentach.
Fhrejowie są podzieleni na szczepy - i tak jak ludzie widzą w nich wszystkich bóstwa, tak pozostałe szczepy widza bogów w Miralyithach - Fhrejach, którzy posiedli Sztukę - czyli magię. Są praktycznie niepokonani i w zasadzie nie dziwię się, że pozostałe szczepy ich niezbyt kochają. Czuję, że wkrótce, w kolejnych tomach, nastąpi rozłam społeczeństwa, bo jak długo można znosić ponoszących się magów. Jednak Fhrejowie niewiele różnią się od ludzi. Gdyby nie długowieczność i magia, gdyby nie wysoka kultura i wychowanie w przywilejach - czyli wszystko to, co tak łatwo można zabrać - ludzie nie musieliby ich się tak obawiać. Są pośród nich żądni władzy karierowicze, dumni panowie i okrutnicy, jak i tacy, którzy Sztukę bardziej szanują, niż ja wykorzystują. Tacy, którzy cenią sobie sprawiedliwość.
Dlatego czuję, że nie będzie łatwo.
I ludzie i pozostałe szczepy Fhrejów już nie będą sobie pozwalać na dmuchanie w kaszę. I będzie to niezwykle zajmujące doświadczenie - móc obserwować upadek bogów.
I jeszcze Drzwi. Zo się za nimi kryje? I czy będą dla Fhrejów błogosławieństwem czy… początkiem zagłady?