Po obejrzeniu filmu Jesteś Bogiem z przejmującą rolą Marcina Kowalczyka (nie Coopera, jak błędnie zapamiętałem – a to znaczące, bo pamięć i mit to tu nieprzypadkowe kategorie), coś we mnie pękło i coś się zrosło inaczej – emocjonalna intensywność tej ekranowej opowieści, jej gęstość, drapieżność i bezlitosna uczciwość sprawiły, że nie mogłem tak po prostu wrócić do codzienności. Film nie był dla mnie tylko seansowym doświadczeniem – był aktem inicjacyjnym, brutalnym wtargnięciem w strefę komfortu, przypomnieniem, że żyć to nie znaczy oddychać, tylko płonąć i krzyczeć, kiedy trzeba. I dlatego – jak wielu widzów – sięgnąłem po książkę Dawka geniuszu Adama Gdynia, licząc na więcej. Na pogłębienie mitu. Na drugą stronę lustra.
Ale książka nie dorosła do filmu. Nie dlatego, że jest zła – bo nie jest. Jest poprawna, kompetentna, miejscami nawet wnikliwa. Ale zabrakło jej tego, co miał film: gniewu. Pęknięcia. Rany. Czułem, że autor próbuje stworzyć coś pełniejszego, może nawet bardziej autoryzowanego, jakby chciał uporządkować chaos i postawić kropkę, gdzie film zostawił wykrzyknik. Tyle że porządek bywa zdradliwy – bo kiedy opowieść o buncie zostaje opisana zbyt gładko, traci pazur, a my, czytelnicy, zaczynamy się zastanawiać, czy to nadal opowieść, czy już raport.
Styl Dawki geniuszu bywa szorstki – i nie w ten dobry, literacki sposób, tylko jakby autor pisał z obowiązku, pod tezę, pod narrację, która ma wyjaśnić zjawisko, a nie go doświadczyć. Tam, gdzie film wygrywał ciszą i obrazem, książka mnoży słowa. Tam, gdzie reżyseria zostawiała przestrzeń dla niedopowiedzeń, autor książki tłumaczy, dopowiada, objaśnia. I końcówka – choć bardziej dramatyczna, choć teoretycznie mocniejsza – nie pozostawiła we mnie niczego trwałego. Nie zadrżałem. Nie poczułem, że to koniec. Tylko że to ostatnia strona.
Nie znaczy to jednak, że Dawka geniuszu jest całkowitą porażką. Wręcz przeciwnie – zawiera fragmenty cenne, fragmenty poszerzające obraz, dodające koloru postaciom, które film siłą rzeczy musiał skondensować. Jest tu więcej faktów, więcej kontekstu, więcej światła na to, co mogło pozostać w cieniu. Ale to wszystko razem układa się w rzecz bardziej dla archiwisty niż dla kogoś, kto chce poczuć ten ogień od nowa.
I tu dochodzę do istoty: to nie książka mnie zmieniła. To film. To Jesteś Bogiem uderzyło mnie w twarz jak prawda o niewygodnej wolności. Książka była tylko echem – i właśnie przez to, że jej zabrakło tej siły, tego krzyku i drżenia, mogłem to porównać. Zobaczyć, jak bardzo forma wpływa na treść. Jak bardzo kontekst potrafi zniszczyć mit albo go stworzyć na nowo.
Dlatego właśnie ta książka – mimo zawodu – zmieniła moje spojrzenie. Pokazała, czym jest historia, a czym opowieść. I że prawdziwa siła nie zawsze tkwi w tym, co zostało napisane – ale w tym, co zostaje między wersami. Film krzyczy. Książka tłumaczy. A ja, dzięki temu zderzeniu, po raz pierwszy zrozumiałem, że nie każda prawda wymaga słów.