Biorę w ręce kontynuację „Październikowej pralni” i ponownie zanurzam się w czasach tak niedawnych przecież, a tak odległych jednocześnie. Dzieciaki, te najmniejsze, które wcześniej przeszkadzały przy nogach dorosłych, które podsłuchiwały ich rozmów, i które kosztowały pozostawionych po libacji napojów. Te dzieci, które biegały po rabatkach warzywnych i nie zawsze słuchały wołania do domu. Te, które razem poznawały rzeczywistość, teraz dorosły i stają u progu dorosłości. Mają po czternaście, siedemnaście lat, kończą szkoły i muszą zdecydować co dalej. Jaki zawód wybrać, by mieć przyszłość jako taką i pracę i fach w ręku, który będą i cenić i lubić, i z którego się utrzymają.
Wiele życie narzuca i wiele wymaga.
Wiele grozy wprowadza i strachu.
I aż trudno uwierzyć, że wszystko zaczęło się od prostokąta, od podwórza przy Daszyńskiego, gdzie gawędziło razem i żyło się razem. Gdzie nikt nie miał sekretów i nikt nic nie ukrywał. Dzieci dorastały w gromadzie, zawsze razem, a od siebie uczyły się tego co im wolno i tego, co jest zakazane. Uczyły się być rezolutne i mądre, co w wieku dojrzewania przynosi efekty.
Jednak nauka ukróciła ich wzajemne kontakty. Rozjechali się do szkół z internatami, bądź zajęli własną edukacją i egzaminami, które wówczas decydowały niemalże o wszystkim. Były bramą do przyszłości, kluczem do zamka uniwersytetów i dziekanatów i internatów też.
Dobre oceny miały wielką wartość.
Jedno postanowiło wybrać medycynę, inne inżynierię. Przypadkowe spotkania po latach zaskakiwały. Zmieniały się twarze koleżanek i kolegów z podwórka, z upływem czasu zmieniały się marzenia i aspiracje. Zmieniały się też uczucia. Te same berbecie, które kiedyś dokazywały pod stołem biesiadnym, teraz stawały na wprost siebie i … chowały rumieńce, jakie malowały ich policzki. Zaczęły budzić się uczucia i emocje. Zaczęła się myśl o byciu razem....
Okazuje się, że to podwórko przy Daszyńskiego wychowało każde z dzieci na przyzwoitego człowieka. Że te dzieci są teraz samodzielne, odpowiedzialne i mądre. Że szanują rodziców i to, co dzięki nim dostali. Że szanują i siebie nawzajem. Że zakochują się w koleżankach z podwórka i że te koleżanki to wspaniałe kobiety. Że obecne trudne czasy zmian kiedyś się skończą i po nich przyjdzie spokój i szansa dla nich. Że dostaną lepszą Polskę, lepszą niż rodzice.
I tak, jak w „Październikowej pralni”, jako czytelnik, łapałeś się na tym, że chciałbyś takiego kilkuletniego ancymona przytulić do siebie i z uśmiechem zmierzwić mu włosy na głowie, tak teraz – przy „Marcowym strychu” kibicujesz im. Obserwujesz te dzieci na przestrzeni lat, widzisz, jak dorastały i dokąd zaszły i coś w tobie sprawia, że się cieszysz. Ba, czujesz dumę, że mimo tych zmian w rządzie i ustroju, mimo zamieszek na ulicach i trudnych lat, w których przyszło im żyć, że mają szansę na lepszą przyszłość. Że znają wartość człowieka, pieniądza i pracy.
Czytanie „Marcowego strychu” sprawia niewytłumaczalną przyjemność. I choć okładka nie jest adekwatna do wnętrza książki, to owe zaskoczenie jest na plus. Okazuje się bowiem, że płyniesz po tekście i jest ci z tym wygodnie. Że odpoczywasz. I nie musisz znać „Październikowej pralni” by w nakreśloną fabułę tej powieści wejść i się w niej rozsiąść.
Taki jest „Marcowy strych”, na który zapraszam.
#agaKUSIczyta dziękuję Sztukaterowi za egzemplarz