Wszystko co się tu dzieje ma miejsce jakby pod powierzchnią muzyki. Bo ta muzyka jest, wszędzie na ulicach, w domach i w klubach. Muzyką pulsuje to miasto i ten kraj, lecz do ona wychodzi na scenę to ta muzyki cichnie i się jej wręcz podporządkowuje.
To ona rządzi, narzuca rytm, zaczyna mruczando, zamyka oczy i zaczyna się ...
Ona, kobieta znikąd, staje nagle na scenie.
Gdy ją naszło, zaczynała śpiewać, kochała śpiewać, zawsze bolera, zawsze subtelne słowa i melodie, które częstokroć bliższe były mówieniu aniżeli śpiewaniu. To było jak śpiewne recytowanie słów piosenki. A ona robiła to z jakimś lekceważeniem, jakby zła o coś, jakby opowiadała o własnym życiu. Miała lekko zachrypnięty głos, głos starszej kobiety, która nie wylewa za kołnierz. Nigdy nie porywała się na głośniejsze tony. Miała swój rytm, głos i tekst i ta mieszanka sprawiła, że gdy stanęła na scenie, pierwszy raz, przed słuchaczami, zapadała kompletna cisza. Potem zawsze tak było, ludzie milkli, zapominali o drinkach, a ona była jak ta czarownica co hipnotyzuje wszystkich bez wyjątku. „Mężczyzn, kobiety, sutenerów, kurwy, pijaków i narkomanów, bo z tych boler robiła dramat, a nie jakąś tam piosenkę, (…) jakby wszystkim opowiadała o swoim własnym życiu”.
Panowie kochali się w niej, najczęściej platonicznie. Wzdychali do niej, zmieniali się przy niej. W przeciwieństwie do kobiet, które albo ją lubiły, albo nienawidziły. Zazdrościły jej wszystkiego, poczynając od biustu, na własnym stylu kończąc. Ale ten jej głos, głos tak zniewalający męskie uszy, ten głos właśnie był nią. I ten głos sprawił, że najpierw ojciec się w niej zakochał, potem on – syn, Mario Conde, który nie widział diwy na żywo, lecz został otumaniony bolerem w jej interpretacji. Puścił zdobytą z trudem i mozołem płytę na 48 obrotów i … dostał obuchem miłości w łeb.
Ona, Violeta del Rio, kobieta o wielkim sercu w piersi wypełnionym uczuciami oraz wielgachnymi i z pewnością żelaznymi jajnikami, porywała głosem. Ni to śpiewała, ni recytowała bolero, a to wpełzało w każdą komórkę Condego, który dostał na punkcie Violety manii. obsesji wręcz. On, z połową wieku na karku, był w tym wznoszeniu się, które było już raczej kolejnym opadaniem, już definitywnym.
Ten mały krążek miał dwa utwory: „Odejdź ode mnie” i „Wspomnisz mnie”. Tak, słuchał zamroczony Conde, jeśli odejdziesz to jej obraz będziesz nosił w sobie, jak stygmat na sercu. Bo ona, Violeta, nie daje o sobie zapomnieć...
Całe życie dla niej.
Tak żyje Conde, który zajmując się handlem starymi książkami, trafia na list i na nią właśnie, Violetę del Rio, która go opętała sobą i muzyką. Do tego doszło prywatne dociekanie prawdy o niej - tajemniczego zniknięcia i ciszy zakończonej znakiem zapytania, a do tego wielu wersji jej życia. Cała fabuła „Wczorajszej mgły” buzuje od bolera, cennych woluminów i sekretów, które wyskakują, jak robaki z dziur. Buzuje od jedzenia i alkoholu i ciężkich poranków zaczynanych z papierosem, kawą i ciężką głową. Ta powieść zarzuca na czytelnika sieć ciekawości i poczucie literackiej przynależności, symbiozy wręcz. Przenikasz po zaułkach, zanurzasz nos w starych drukach, otumaniasz się bolero i whisky... Kpisz z samego siebie i jest ci z tym dobrze.
Z tą powieścią jest ci dobrze.
Czytasz i nic poza książką nie istnieje, poza książką i bolero w tle, a to jest chyba najlepsza rekomendacja tej powieści.
#agaKUSIczyta
dziękuję SZTUKATERkowi