Koniec mapy” S.J. Lorenca to książka, która zaczyna się jak obietnica przygody, a kończy jak przestroga. Sięgnęłam po nią z ciekawości, skuszona nietypowym miejscem akcji – arktycznym Svalbardem – i obietnicą thrillera na tle wiecznej zmarzliny. Ale to, co dostałam, było znacznie głębsze i bardziej poruszające niż klasyczna opowieść o zagrożeniu z zewnątrz. Ta historia opowiada nie tylko o epidemii i naukowym eksperymencie, który wymknął się spod kontroli, ale przede wszystkim o ludziach, ich relacjach, ich słabościach – i o tym, jak łatwo w sytuacji granicznej obnażają się prawdziwe intencje, charaktery, maski.
Ośmioro bohaterów – przypadkowa grupa turystów – rusza jachtem w rejs, który miał być czymś ekscytującym, nietypowym, „na lajwa” lub na zastrzyk adrenaliny. A może ucieczką. Każdy z nich niesie coś ze sobą – nie tylko torbę podróżną, ale też emocjonalny bagaż, który dopiero zostanie ujawniony, i niekoniecznie dobrowolnie. Początek wydaje się banalny: zagubione bagaże, brak załogi, pewien niepokój, który powoli gęstnieje. Ale potem wszystko się rozsypuje. Trafiają do opuszczonej rosyjskiej stacji badawczej, a tam – jak w złym śnie – okazuje się, że lodowce skrywają coś więcej niż tylko martwą ziemię i pamięć po ZSRR. One żyją, tak jak żyją w nich uśpione przez tysiące lat mikroorganizmy, które nie powinny nigdy zobaczyć światła dziennego.
To właśnie ta cienka linia między ciekawością a ignorancją, między nauką a pychą, stanowi jeden z najważniejszych tematów powieści. Lorenc nie moralizuje – on pokazuje. Pozwala nam obserwować, jak łatwo przesunąć granicę, jak łatwo tłumaczyć własne decyzje wyższym celem, jak łatwo uwierzyć, że wszystko da się kontrolować. I jak brutalnie natura potrafi pokazać, że to nieprawda.
To, co zrobiło na mnie największe wrażenie, to nie tylko rozpisanie postaci – bardzo różnych, często antypatycznych, ale dzięki temu autentycznych – lecz przede wszystkim atmosfera. Arktyka w tej książce nie jest tłem. Jest obecnością. Cisza lodu, pustka, która aż boli, biel, która nie daje odpocząć oczom, a z czasem staje się niemal halucynacją – to wszystko działa na wyobraźnię i emocje. Czytając, czułam fizyczny chłód. I lęk. Bo kiedy jesteś na końcu świata, w miejscu, gdzie nie działa telefon, nie ma pomocy, nie ma nawet gwarancji, że ktokolwiek cię szuka – zaczynasz rozumieć, że wszystko, co uważasz za oczywiste, może zniknąć w jednej chwili. I zostajesz tylko ty. Ty oraz twoje decyzje.
Forma narracji – prowadzona z różnych perspektyw, uzupełniona fragmentami dziennika rosyjskiego naukowca – pozwala poczuć wielogłos tej historii. To trochę jak układanie puzzli: każda postać widzi coś innego, coś innego ukrywa, a dopiero na końcu – choć nie do końca – widzimy cały obraz. I nie jest to wizerunek pocieszający. Ale nie musi być. To, co zostaje po tej książce, to nie jest satysfakcja z rozwiązanej zagadki. To raczej niepokój. Taki, który zostaje gdzieś pod skórą. Taki, który każe myśleć nie tylko o tym, co by się zrobiło w takiej sytuacji, ale też o tym, jak krucha jest granica między cywilizacją a chaosem. I jak często tę granicę sami podważamy – dla wygody, ambicji, potrzeby bycia pierwszym, potrzeby bycia kimś.
„Koniec mapy” to nie jest lektura na jeden wieczór. Wchodzi powoli, czasem irytuje tempem, ale zostaje. To jeden z tych tekstów, po których człowiek odruchowo szuka na mapie Svalbardu, googluje Pyramiden i myśli: a jeśli to nie jest fikcja? A jeśli to wszystko już się dzieje?To również nie była powieść łatwa, ale bardzo potrzebna. Dla tych, którzy szukają w literaturze nie tylko emocji, ale też ostrzeżeń. I odbicia – może nie do końca wygodnego – siebie samego.