Ideburga. Igranie z ogniem recenzja

Ogień, który nie spalił, lecz wyzwolił.

Autor: @Anna_Szymczak ·27 minut
2025-06-24
Skomentuj
6 Polubień
Są książki, które się po prostu czyta. Przewraca się kolejne strony z przyjemnością, ale bez głębszego zaangażowania. To trochę jak przelotna rozmowa z nieznajomym w pociągu – miła, może nawet inspirująca, ale zapomniana po kilku godzinach. I są takie, które się przeżywa – całym sobą. Które wciągają nie dlatego, że pędzi w nich akcja, lecz dlatego, że pod powierzchnią słów pulsuje coś żywego. Intymnego. Takiego, co porusza nie tylko wyobraźnię, ale i serce, i pamięć.

„Ideburga. Igranie z ogniem” Leszka Hermana to właśnie taka książka. To nie tyle powieść, ile stan ducha. Rzeczywistość równoległa, do której nie wchodzi się głównym wejściem z wycieraczką i eleganckim wstępem, lecz gdzieś z boku – jakby przez uchylone drzwi, przez których sączy się ciepłe światło i woń czegoś nieznanego. To świat, który zaprasza szeptem, ale zostawia ślad na długo. Atmosfera tej książki nie jest tylko tłem. To współbohaterka. Tworzy napięcie, uwodzi, a momentami przytłacza. Herman w tej opowieści zrezygnował z oczywistych chwytów – nie ma tu dramatycznych cliffhangerów, szybkiej akcji ani sensacyjnych twistów co rozdział. A jednak – nie sposób się oderwać. Bo historia, którą snuje, wciąga jak gęsta mgła na brukowanych ulicach Szczecina – chłodna, wilgotna, przenikająca do kości. I nagle orientujesz się, że stoisz w środku tej mgły. Że to nie Ida von Flemming wędruje przez pruskie salony – tylko ty razem z nią.

Każdy detal jest tu znaczący: krój sukni, układ fotela w salonie, sposób, w jaki ktoś poprawia mankiet koszuli. To nie manieryzm – to precyzja literacka. Dzięki niej Herman tworzy świat tak rzeczywisty, że wręcz dotykalny. Jednocześnie – i to chyba najważniejsze – nie daje nam gotowych interpretacji. Nie narzuca, nie objaśnia do znudzenia. Raczej podsuwa lusterka, w których odbijają się nasze własne emocje, domysły, intuicje. Zaskoczenie przyszło wcześnie. Gdy tylko sięgnęłam po książkę, byłam niepewna. Leszek Herman? Ten sam autor, który z precyzją architekta i pasją historyka tworzył misternie splecione intrygi, gdzie historia spotykała się z zagadką? Teraz miałby napisać opowieść skupioną na kobiecej perspektywie, osadzoną w dusznej atmosferze końca XIX wieku, z feministycznym cieniem? To brzmiało… niepewnie. Jak eksperyment. Albo jak chwilowa ucieczka od schematów.

Ale już po kilkunastu stronach było jasne: to nie jest poboczny projekt. To świadoma decyzja. To głęboka zmiana tonu, narracji, a może nawet pisarskiego „ja”. Herman zrezygnował z gadżetów fabularnych, by w zamian dać coś znacznie bardziej intymnego – opowieść o emocjach, o kobiecej tożsamości, o dławieniu się konwenansem, o gniewie, który nie znajduje ujścia. I o tym, że ten gniew nie jest „kobiecą histerią”, ale pełnoprawną reakcją na świat, który nie zostawił miejsca na oddech.

W tym sensie „Ideburga” to nie tylko kolejna książka. To przejście. Nowy rozdział w pisarstwie Hermana. Dowód, że autor nie boi się zejść z utartej ścieżki. Że potrafi odłożyć mapę i iść na przełaj – zaryzykować literacko i emocjonalnie. I, co najważniejsze, że potrafi oddać głos kobiecie – nie jako ozdobie fabuły, ale jako jej sercu. W tym świecie – dusznym od norm, gorsetów i sekretów – powieść Hermana oddycha właśnie dzięki temu, że nie próbuje opowiadać wszystkiego. Ona raczej szepcze. Czasem krzyczy. Czasem płacze między wierszami. I to właśnie ten szept zostaje z nami na dłużej.

Miasto, które milczy i mówi jednocześnie – Szczecin 1893


Fabuła „Ideburga. Igranie z ogniem” osadzona jest w Szczecinie końca XIX wieku – mieście, które wbrew pozorom nie gra tu roli biernego tła. Przeciwnie. To przestrzeń, która żyje, oddycha, szepcze i warczy. Szczecin Hermana to miejsce, które nosi w sobie napięcie: pomiędzy starym a nowym, między uporządkowanym pruskim porządkiem a podskórnym fermentem społecznych i obyczajowych zmian. To miasto graniczne – nie tylko geograficznie, ale i mentalnie. I właśnie dzięki temu staje się naturalną sceną dla historii Idy von Flemming.

Ten Szczecin to więcej niż kartograficzny punkt – to symbol. Miasto odgrodzone murami, rządzone sztywnym kodeksem zachowań i wyraźnym podziałem klasowym. Z jednej strony mamy tu eleganckie rezydencje, błyszczące posadzki i bale, na których mówi się tylko to, co wypada. Z drugiej – portowe zaułki, ciemne ulice, w których nawet światło gazowych latarni wydaje się niepewne. Herman doskonale rozumie potencjał tej dwoistości. Nie idealizuje miasta, ale też nie sprowadza go do dekoracji. Każdy opis, nawet najdrobniejszy, ma wagę. Bo w świecie Idy liczy się wszystko: układ foteli w salonie, kolejność dań na kolacji, nawet to, w którą stronę schodzą się schody.

Miasto staje się więc metaforą kobiecej sytuacji. Jego fasady są jak gorsety – piękne, symetryczne, ale dławiące. Życie społeczne przypomina bal maskowy – każdy gra swoją rolę, recytuje kwestie jak w sztuce, a to, co prawdziwe, ukrywa się gdzieś za wachlarzem, za spojrzeniem spuszczonym nieco zbyt szybko. Ida żyje w mieście, które nie pozwala mówić wprost. W mieście, które milczy oficjalnie, ale krzyczy między wierszami. Herman portretuje tę przestrzeń z niemal zmysłową dokładnością. Ulice pachną kurzem, kadzidłem i tkaniną. Mieszkania szeleszczą jedwabiem, skrzypią drewnem, dymią cygarami i płoną świecami. To nie jest suchy realizm – to realizm emocjonalny. Czasem przypomina mi to atmosferę Zoli, w której przestrzeń zewnętrzna oddaje stany wewnętrzne bohaterów. Innym razem – Tołstoja, gdzie dialog z miejscem i czasem dzieje się poza słowami. A momentami – współczesne kino kostiumowe, takie jak Kobieta w bieli czy Downton Abbey, gdzie największe napięcia rozgrywają się nie w czynach, ale w spojrzeniach i gestach.

W tym świecie Szczecin nie jest ani piękny, ani brzydki. Jest prawdziwy. A przez to – niepokojąco aktualny. Bo przecież ileż to miast dzisiaj gra role, ileż twarzy skrywa za architektonicznymi fasadami? Ile relacji funkcjonuje jak te XIX-wieczne salony – z pozoru pełne kultury, a w rzeczywistości duszne od milczenia? Szczecin 1893 roku, jaki maluje Herman, to przestrzeń niemal psychologiczna. Staje się przedłużeniem Idowego gniewu, jej niepokoju, wewnętrznego pęknięcia. I dlatego właśnie ten obraz miasta tak porusza. Nie dlatego, że jest idealny. Ale dlatego, że mówi. Szeptem, obrazem, detalem. I nawet kiedy milczy – robi to znacząco.

Ida von Flemming – niepokorna, gniewna, nieprzewidywalna


Ida von Flemming nie jest postacią stworzoną po to, by się podobać. Nie wypełnia przewidywalnego scenariusza „silnej kobiety”, jakim często próbuje się doprawić współczesne bohaterki retro-powieści. Herman nie idzie tą drogą. Zamiast idealizować, wybiera prawdę. A ta prawda, jak zawsze, bywa niewygodna, szorstka i momentami nieprzyjemna. Ida nie ma siedemnastu lat w sposób książkowy. Nie jest zasłuchaną w poezję panienką, która wzdycha do miłości w pastelowych sukniach. Jest siedemnastoletnią kobietą w świecie, który nie uznaje kobiecości za autonomię. I właśnie dlatego ten wiek – przejściowy, niepewny, buzujący hormonami, nadziejami i niepokojem – staje się dla niej polem walki. Walki o siebie. Walki z samą sobą.

Od pierwszych stron Ida nie pasuje. Ani do swojego statusu społecznego, ani do salonów, ani do ról, które otoczenie próbuje jej przypisać. Nie umie być grzeczna. Nie umie milczeć. I, co najważniejsze – nie chce. Herman ukazuje jej osobowość nie przez deklamacje o niezależności, ale przez mikrogesty, impulsy, wybuchy i niedopowiedzenia. Ida nie przemawia w manifestach. Ona krzyczy, milczy, bije, ucieka, prowokuje – robi to, czego od niej się nie oczekuje. I robi to nie dlatego, że chce być „inna”, ale dlatego, że nie potrafi być „taka sama”. Jest w niej coś współczesnego. Coś, co trudno nazwać jednym słowem, ale co natychmiast rozpoznajemy, bo to niepokój, który wiele z nas nosiło (lub nadal nosi) w młodości. To uczucie, że świat nie ma na ciebie miejsca – że niby jesteś w nim zaplanowana, ubrana, wyedukowana, „zabezpieczona”, ale wewnętrznie – bezdomna. I to właśnie tę bezdomność Ida próbuje oswoić: nie przestrzenią, ale wolą.

Hermana nie interesuje portretowanie Idy jako idealnej bohaterki. Ona nie jest łatwa do polubienia. Potrafi być kapryśna, brutalna, momentami wręcz egoistyczna. Czasem działa bezmyślnie, innym razem – z precyzją, która boli. Jej relacje z innymi ludźmi są trudne. Z ojcem – pełne milczenia i zawiedzionych oczekiwań. Z matką – martwe, zanim zdążyły naprawdę zaistnieć. Z siostrą – niejednoznaczne, bo kobieca solidarność w tym świecie to luksus, na który nie każda może sobie pozwolić. To, co najbardziej porusza, to jej zderzenie z męskością – nie w wymiarze erotycznym, lecz społecznym. Z mężczyznami, którzy mają przywileje i władzę. Mężczyźni u Hermana nie są czarno-biali – nie są też potworami. Często są… po prostu zwyczajni. I właśnie ta ich zwyczajność boli najbardziej. Bo to właśnie w tej zwyczajności zawiera się mechanizm opresji. Oni nie muszą krzyczeć, bić, więzić. Wystarczy, że milczą, że trwają, że robią to, co zawsze – i to wystarcza, by system się nie zmienił. Ida widzi to wcześniej, niż by chciała. I nie umie tego znieść.

Jej gniew – który niejednokrotnie zostaje przez otoczenie zlekceważony jako „humor”, „kaprys” lub „choroba” – staje się językiem. To gniew, który nie wynika ze słabości, ale ze świadomości. Ida nie buntuje się dlatego, że chce zwrócić uwagę. Ona buntuje się, bo nie ma innego sposobu, żeby przetrwać. Jej bunt nie jest romantyczny. Jest brudny, niewygodny, krwawiący. Czasem niszczy również to, co mogłoby ją uratować – ale czy możemy jej to naprawdę zarzucić? Co najpiękniejsze, Herman nie próbuje jej naprawiać. Nie prowadzi jej łagodnie do katharsis. Nie daje łatwego zakończenia. Ida nie staje się „dojrzała” w klasycznym sensie. Ona raczej staje się... sobą. Albo przynajmniej kimś bliżej siebie. A to – w świecie, który chce kobietom odmawiać nawet tego prawa – jest największym aktem odwagi.

Jej historia zaczyna się od gestu buntu – pozornie błahego, scenicznego, teatralnego. Ale jak wszystko, co prawdziwe, rodzi się z potrzeby wyjścia z roli. I kiedy ten pierwszy gest się dokona – nie ma już odwrotu. Ida, jak płomień, nie zawraca. Albo płonie, albo gaśnie. Czy kończy się ten płomień? Czy przynosi spalenie, czy oczyszczenie? Nie zdradzę. Ale powiem tylko tyle – ten ogień zostaje z czytelnikiem długo po zamknięciu książki.

Bohaterowie drugiego planu – lustra i cienie


Jedną z największych zalet „Ideburgi” jest to, że nie zamyka się w jednej postaci. Ida von Flemming – choć bez wątpienia centralna – nie jest samotną wyspą. Jej świat pulsuje obecnością innych: rodziny, służby, gości, współuczestników społecznej gry. I to właśnie ci bohaterowie drugiego planu sprawiają, że opowieść Hermana ma głębię i ciężar psychologiczny. To nie są postaci naszkicowane pobieżnie, tylko po to, by podkreślić wewnętrzny dramat głównej bohaterki. Każde z nich to osobna historia. Osobna rana. Osobna prawda.

W twarzach tych ludzi Ida się przegląda. Jak w lustrach – czasem krzywych, czasem brutalnie wiernych. Surowa, zimna matka Idy to nie tylko nośnik patriarchalnej opresji. To kobieta złamana przez system, który uczynił z niej żołnierza na froncie dobrego wychowania. Jej chłód ma swoją genezę. Jej milczenie – swój koszt. To nie zła kobieta. To kobieta, która musiała zrezygnować z kobiecości, żeby przetrwać w świecie mężczyzn. Jej stosunek do Idy jest bardziej dramatem niż konfliktem. Oto matka, która nie potrafi rozpoznać w córce tego, czego sama musiała się wyrzec. I nie może jej tego wybaczyć. Tajemniczy gospodarz zamku, z którym Ida wchodzi w intensywną, choć niejednoznaczną relację, to postać balansująca na granicy realności i symbolu. Jest w nim coś z ducha epoki – romantycznego, ale i dekadenckiego. Jego obecność przypomina figury z powieści Manna: mężczyzna, który wie zbyt wiele, mówi zbyt mało, a każda jego decyzja niesie więcej konsekwencji, niż się wydaje. Nie wiemy, czy ufać jego intencjom – i w tym też tkwi literacki kunszt Hermana. Ta postać nie jest po to, by coś wyjaśnić. Jest po to, by coś zaburzyć. By coś otworzyć.

Służba, goście, mieszkańcy miasta – wszyscy mają swoje małe sceny, które pozostają w pamięci. Kiedy kucharka zbyt długo milczy, a lokaj wymienia porozumiewawcze spojrzenie z Idą – czujemy napięcie. Nie potrzeba monologów. Herman ufa czytelnikowi. Wie, że emocje nie muszą być wypowiedziane. Wystarczy pauza. Niedopowiedziane zdanie. Drgnienie dłoni przy filiżance herbaty. Takie detale działają silniej niż opisy krzyku. I w tym właśnie objawia się mistrzostwo autora: nikt tu nie jest statystą. Nikt nie istnieje „dla dekoracji”. Każda z postaci – choćby pojawiła się na jednej stronie – wnosi coś do klimatu, do znaczeń, do napięć. Jakby cała powieść była partyturą, a każda postać grała jeden ton. Razem tworzą muzykę dusznej harmonii – na pograniczu dysonansu i piękna. W tych relacjach ujawnia się też jeden z głównych tematów powieści: gra pozorów. To świat, w którym nie mówi się tego, co się czuje, i nie robi się tego, czego się pragnie. Życie społeczne przypomina teatr – i to nie teatr emocji, ale formy. Każdy wie, jaką ma rolę. I każdy wie, że przekroczenie jej grozi ogniem. Nie dosłownie – ale społecznym wykluczeniem, izolacją, utratą statusu. Herman z ogromną precyzją pokazuje, jak funkcjonuje ten mechanizm: wystarczy jedna nieuważna decyzja, jedno słowo, jedna scena nie tak, jak wypada – i cała konstrukcja się chwieje.

To właśnie w tych drugoplanowych bohaterach najbardziej czuć ciężar epoki. Ida jest ogniem, który rozbłyska. Ale oni – ci z cienia – to drewno, z którego płonie. Ich wybory (lub ich bierność) mówią więcej o XIX wieku niż jakikolwiek opis politycznej sytuacji. W ich oczach odbijają się nie tylko lęki jednostki, ale też mechanizmy systemu: klasowego, płciowego, rodzinnego. Każda z tych postaci mogłaby mieć własną opowieść. I to sprawia, że „Ideburga” nie jest książką jednego głosu. To powieść polifoniczna – jak życie. Jak społeczeństwo. Jak teatr, w którym nikt nie zna całego scenariusza, ale każdy gra, jak potrafi, by nie wypaść z roli. I tylko czasem – w najmniej spodziewanym momencie – ktoś zdejmuje maskę. I wtedy robi się naprawdę niebezpiecznie.

Zamek, bal i płomienie – struktura powieści


Zasadnicza część powieści rozgrywa się w jednym miejscu – w zamku, który z początku wydaje się tylko scenografią eleganckiego balu, a ostatecznie okazuje się mikrokosmosem świata – zarówno tego społecznego, jak i wewnętrznego, duchowego. Leszek Herman świadomie ogranicza przestrzeń akcji, zamykając czytelnika (i bohaterów) w ciasnym układzie klas, konwenansów i rosnących napięć. I robi to nie po to, by ograniczyć fabułę, lecz przeciwnie – by ją zagęścić.

Bal zaręczynowy, wokół którego koncentruje się większość wydarzeń, to nie tylko towarzyski rytuał końca XIX wieku. To również rytuał społeczny, niemal archaiczny – przypominający sakralne misterium, w którym każdy uczestnik pełni określoną rolę. Tu wszystko ma znaczenie: kolejność wchodzenia po schodach, uścisk dłoni, gest wachlarza, spojrzenie z loży. Zamek – jako miejsce akcji – przywołuje oczywiste skojarzenia z klasyką literatury gotyckiej czy obyczajowej, ale Herman świadomie z tym gra. Tworzy przestrzeń, która ma w sobie i coś z mrocznego snu, i coś z historycznego dokumentu. I właśnie dzięki tej podwójności, ta opowieść działa. Kiedy nad ranem w jednej z komnat wybucha pożar, bal zmienia się z salonowego spektaklu w dramat egzystencjalny. Giną ludzie. Czas się zatrzymuje. Zamek – do tej pory miejscami groteskowo wystawny, pełen złota i jedwabnych sukien – zamienia się w labirynt śmierci, sekretów i niedopowiedzeń. Ale – co istotne – Herman nie podąża drogą klasycznego kryminału. Nie proponuje „śledztwa”, które prowadzi od zbrodni do rozwiązania. Nie serwuje nam rozpiski dowodów, podejrzanych, tropów. Zamiast tego pozwala wydarzeniom oddziaływać jak echo – odbijające się od psychiki postaci, od ich wspomnień, ich relacji i traum.

To nie jest pytanie: kto zabił? To pytanie: dlaczego do tego musiało dojść? Co pękło wcześniej? Gdzie zaczął się ten niewidzialny ogień? Kiedy pierwsza iskra padła na duszę Idy? A może na społeczeństwo jako takie? I czemu wszyscy przez lata udawali, że nie widzą dymu? Struktura powieści przypomina teatralną inscenizację: akty, sceny, zmiany oświetlenia. Każda rozmowa, każda kolacja, każdy taniec to nie tylko działanie postaci – to też sygnał dla czytelnika. Coś się zmienia. Coś narasta. Herman reżyseruje z mistrzowskim wyczuciem. Wie, kiedy spowolnić akcję, by czytelnik poczuł klaustrofobię. Wie, kiedy przyspieszyć – by wywołać niepokój. A przede wszystkim: wie, kiedy milczeć.

Zamek, choć przestrzennie ograniczony, nie nudzi. Przeciwnie – hipnotyzuje. Każdy korytarz ma swoje tajemnice. Każde piętro – swoje napięcia. Można by powiedzieć, że to powieść, która dzieje się „wewnątrz” – nie tyle w przestrzeni fizycznej, ile w psychice postaci. Ale byłoby to uproszczenie. To raczej historia, która pokazuje, że przestrzeń psychiczna i architektoniczna mogą być jednym i tym samym. Że duszny zamek to nie tylko budynek – to stan ducha. Że bal to nie tylko taniec – to symbol. Że płomienie to nie tylko ogień – to prawda, która domaga się ujawnienia. Czytelnik ma wrażenie, że uczestniczy w czymś więcej niż opowieści. Że jest świadkiem rytuału oczyszczenia. Może nawet – upadku. Zamek płonie. Bal się kończy. Maska opada. Ale zanim opadnie zupełnie – każdy z bohaterów musi przejść przez swoje małe piekło. Nie ma w tej strukturze przypadku. Każdy element ma znaczenie – i to nie tylko w kontekście narracyjnym, ale też symbolicznym. Zamek to społeczeństwo. Bal to gra. Pożar to katharsis. I tylko pytanie pozostaje: co zostanie, gdy zgasną ostatnie płomienie?

Estetyka i język – połączenie światów


Jedną z najbardziej wyczuwalnych sił tej powieści – a zarazem jedną z jej największych zalet – jest język. Niby rzecz oczywista, ale w rzeczywistości: niezwykle rzadka. Bo Herman pisze pięknie – i to „pięknie” nie oznacza tylko kunsztownej frazy. Oznacza spójność stylu z atmosferą. Oznacza wrażliwość na rytm, brzmienie, pauzę i cień. Oznacza też to, że autor nie pisze „na pokaz”, tylko w służbie opowieści. Język „Ideburgi” jest stylizowany – ale z umiarem. Nie znajdziemy tu sztucznej archaizacji, która brzmi teatralnie i odstrasza. Zamiast tego mamy subtelną stylizację – taką, która pozwala uwierzyć, że to naprawdę końcówka XIX wieku, ale jednocześnie nie oddziela nas od emocji bohaterów. Herman tworzy językowy pomost: między przeszłością a teraźniejszością, między realnością a fikcją, między opisem a przeżyciem. To rzadkie. I bardzo cenne.

Dialogi – żywe, nienadęte – brzmią naturalnie, nawet jeśli wybrzmiewają w salonach pełnych sztywnych konwenansów. Mają swoją temperaturę, swoją pulsację. Postacie nie mówią „jak u Hermana” – mówią jak one same. Wiele można powiedzieć o stylu narracyjnym Hermana, ale jedno jest pewne: autor oddaje głos bohaterom. Nie pisze „dla nich”, nie stawia ich w cieniu własnych zdań. Pozwala im mówić. I dzięki temu – my słyszymy. Jednocześnie narracja – ta trzecioosobowa, nieco oddalona, czasem ironiczna, czasem melancholijna – ma wyraźny, literacki charakter. To nie surowy reportaż z przeszłości. To opowieść, w której każde słowo ma znaczenie. Herman nie spieszy się. Nie wyrzuca z siebie historii jak z karabinu. On ją snuje. Plecie jak gobelin. Buduje rytm zdań tak, jakby komponował muzykę: crescendo, pauza, szept, wybuch.

Ale to nie tylko język jako narzędzie opowiadania – to również język jako nośnik zmysłowości. „Ideburga” to powieść sensoryczna. Widać, że autor nie tylko „zna” Szczecin i realia XIX wieku – on je czuje. I pozwala czytelnikowi również je poczuć. Przy lekturze można niemal fizycznie doświadczyć przestrzeni. Czuć zapach palonego drewna z kominka, usłyszeć stukot obcasów na marmurowej posadzce, poczuć chłód porannego powietrza przesączającego się przez wysokie okna, wyobrazić sobie szelest jedwabiu sukni, smak gorącej czekolady podanej na porcelanie z Meissen.

Herman nie zatrzymuje się na „kostiumie epoki” – idzie głębiej, do zmysłów, do wnętrza doświadczenia. Każda scena ma swoją fakturę. Każdy pokój – swój zapach. Każdy bal – swój dźwięk. Nie chodzi tu o powierzchniowy realizm. Chodzi o emocjonalną prawdę miejsca. To, co sprawia, że czytelnik nie tylko „czyta”, ale też „wchodzi” – jak przez boczne drzwi – do świata równoległego. Świata zbudowanego z języka. Widać też wielką dbałość o rytm narracji. Herman umie zatrzymać się tam, gdzie trzeba – i umie przyspieszyć, gdy napięcie wymaga działania. Potrafi zamienić długie opisy w taniec słów, a krótkie dialogi – w eksplozję znaczeń. To język, który nie tylko służy opowiadaniu historii, ale sam tę historię tworzy. Szczególnie poruszające są momenty, kiedy narracja zanurza się w wewnętrzny świat Idy – wtedy język staje się niemal poetycki. Nie patetyczny, nie przesłodzony – tylko gęsty, pełen ukrytych warstw. To język emocji tłumionych przez dekady, frustracji zamkniętej w ciele młodej kobiety, która nie umie – i nie chce – wpasować się w formę narzuconą jej przez społeczeństwo. Język Idy to język buntu, zmysłów, gniewu, czasem nawet obłędu. I choć pisany z zewnątrz – jest boleśnie intymny.

Taka estetyka wymaga ogromnej dyscypliny. Łatwo popaść w przerysowanie. Łatwo przeszarżować z nastrojem, z metaforą, z symboliką. Ale Herman utrzymuje równowagę. Dba o proporcje. Nie jest zimnym realistą – ale też nie pozwala, by forma przyćmiła treść. Stąd ten dziwny balans: historia jest pełna emocji, ale nie rozlazła. Styl jest nastrojowy, ale nie nadmiernie dekoracyjny. To literatura środka – w najlepszym tego słowa znaczeniu. Wrażliwa. Kompetentna. Przemyślana. Czytając „Ideburgę”, miałam poczucie, że obcuję z dziełem pisarza świadomego. Kogoś, kto wie, co chce powiedzieć, jak to powiedzieć i dlaczego to mówi właśnie w taki sposób. To poczucie – dziś wcale nie takie oczywiste – było jak oddech świeżego powietrza. I sprawiło, że chciałam czytać dalej. Ale nie tylko dla fabuły. Dla samego języka. Dla samej przyjemności czytania.

Symbolika ognia i wolności


W Ideburdze. Igraniu z ogniem motyw ognia nie jest jedynie narzędziem fabularnym – nie służy wyłącznie do spektakularnego zawiązania akcji, nie jest pustym symbolem napięcia czy grozy. Ogień u Leszka Hermana to żywioł – fizyczny, emocjonalny, duchowy – który spaja wszystkie poziomy tej powieści: strukturalny, symboliczny, psychologiczny i egzystencjalny. Oczywiście – jest pożar. I to nie byle jaki. Jest płonący zamek, zginęli ludzie, są ruiny, śledztwo, zgliszcza. Ale zanim pojawi się ogień jako zdarzenie – on już tam jest. W spojrzeniach, w napięciu między postaciami, w niewypowiedzianych zdaniach, w tłumionych emocjach. To właśnie ten „wewnętrzny ogień” pali się najdłużej. A czasem – najboleśniej.

Ida – główna bohaterka – nosi w sobie ten ogień od początku. Nie tylko jako pragnienie wolności, ale też jako wściekłość. Jej bunt nie jest chłodny, wyrachowany, „elegancko feministyczny”. To bunt z wnętrzności. Gniew, który rodzi się z ciszy, z lekceważenia, z dusznego wychowania, z braku zgody na bycie marionetką w arystokratycznym teatrze. Ida nie chce „trochę więcej przestrzeni”. Ona chce oddychać. A jeśli nie może – podpali wszystko wokół. Ogień jako metafora kobiecego gniewu i żądzy wolności to nic nowego w literaturze – ale sposób, w jaki Herman ją przetwarza, już tak. Bo nie robi z ognia czystej destrukcji. Przeciwnie – ogień w tej powieści jest złożony. Ambiwalentny. Wielowymiarowy.

To nie tylko żywioł, który niszczy – ale i ten, który oświetla. To, co spłonie, już nie wróci – ale może coś się zrodzi na nowo? Widać to szczególnie w portrecie Idy: ona sama przecież „płonie” – ale nie do końca wiadomo, czy po to, by się spalić, czy by wyzwolić z tego płomienia coś nowego. Czy ogień ją pochłonie, czy przeprowadzi przez rytuał przemiany? To pytanie wisi nad książką aż do ostatniej sceny. Ale to nie tylko Ida płonie. Ogień dotyka niemal każdej postaci – tylko że w inny sposób. Ktoś płonie z zazdrości, ktoś z tęsknoty, ktoś z potrzeby dominacji. Ktoś inny z bólu nieprzeżytego żalu. W tym sensie pożar zamku nie jest wyłącznie kulminacją fabularną. Jest także – a może przede wszystkim – metaforą. Wielką ekspozycją tego, co i tak tliło się od dawna pod powierzchnią. Maski spadają. Dekoracje płoną. Konwenanse topnieją. Prawda – bolesna, brudna, ludzka – wychodzi na jaw. Zresztą już sam tytuł książki nie pozostawia wątpliwości: igranie z ogniem to coś więcej niż przygoda. To ryzyko. To wyzwanie. To akt odwagi – ale też głupoty, jeśli nie zna się ceny. I właśnie to czyni fabułę tak emocjonalnie intensywną: każdy bohater igra z ogniem na swój sposób. Każdy igra z granicą: moralną, społeczną, psychiczną. Każdy balansuje na krawędzi – choć nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę.

Ogień to także narzędzie oczyszczenia – w sensie symbolicznym. Pożar staje się czymś w rodzaju rytuału przejścia – nie tylko dla Idy, ale dla całej opowieści. To, co się pali, już nie wróci. Tradycje, układy, fasady, które przez lata utrzymywały społeczny porządek – dosłownie znikają w dymie. A to, co zostaje po pożarze, jest inne. Surowe. Prawdziwsze. Ale jest też coś jeszcze: ogień jako światło prawdy. To szczególnie widoczne w momentach, kiedy Herman odsłania emocje nie słowami, lecz światłem. Cienie drgające na ścianach. Migotliwe płomyki świec. Blask ognia, który oświetla twarze podczas rozmów – to wszystko nie tylko elementy scenografii. To elementy znaczenia. Światło rozdziera mrok. Pokazuje rysy. Obnaża to, co miało zostać ukryte. W tym sensie Ideburga to nie tylko powieść historyczna. To opowieść o alchemii wewnętrznej przemiany. O tym, że wolność – prawdziwa wolność – nie jest stanem komfortu. Jest stanem przejścia przez ogień. Przez ból, stratę, niepewność. I tylko ten, kto się odważy na to przejście, może naprawdę odzyskać siebie.

Czy Ida odzyskuje siebie? Czy płomienie, które ją pochłaniają, prowadzą do odrodzenia, czy do unicestwienia? To już zostawiam każdemu czytelnikowi. Jedno wiem na pewno: kiedy zamknęłam tę książkę, miałam wrażenie, że ten ogień jeszcze się tli. We mnie.

Feminizm bez transparentów – siła osobistego głosu


Ideburga to książka głęboko feministyczna – choć nigdzie nie pada tu to słowo. I właśnie dlatego działa tak mocno. Nie ma tu manifestów, nie ma haseł, nie ma ideologicznego zgiełku. Jest coś znacznie silniejszego: osobista opowieść o kobiecie, która nie może, a zarazem nie chce być tym, kim każe jej być świat. Feministyczna nie dlatego, że walczy z mężczyznami. Nie dlatego, że wzywa do buntu. Feministyczna, bo daje bohaterce prawo do głosu. A raczej – pokazuje, co się dzieje, kiedy ten głos próbuje się odebrać. Ida nie domaga się równości w imię jakiejś doktryny – ona po prostu chce oddychać. Chce mieć prawo do własnych decyzji. Do własnych uczuć. Do bycia sobą – nawet jeśli ta „sama” bywa trudna, nieprzystosowana, „niegrzeczna”.

To bardzo intymny feminizm. Taki, który nie opiera się na teorii, ale na przeżyciu. Herman nie tworzy z Idy symbolu rewolucji. Nie buduje jej na podobieństwo historycznych ikon emancypacji. Zamiast tego – rysuje portret dziewczyny, która w 1893 roku czuje dokładnie to samo, co wiele kobiet dziś: że świat chce ją ustawić na odpowiednim miejscu, że nie wolno jej krzyczeć, że nie wypada się buntować, że powinna być spokojna, posłuszna, reprezentatywna. Ida nie jest bohaterką idealną – i to właśnie sprawia, że jest tak ważna. Nie chodzi o to, że się buntuje – ale o to, że robi to bez pozwolenia, że robi to po swojemu, że nie zawsze wie, jak. Popełnia błędy. Przegina. Krzywdzi. Ale właśnie w tej niedoskonałości kryje się prawdziwa siła przekazu: to nie jest bajka o tym, jak „silna kobieta pokonuje świat”. To opowieść o tym, że każda kobieta ma prawo nie zgadzać się z miejscem, które jej wyznaczono. Nawet jeśli jeszcze nie wie, gdzie naprawdę chce być.

„Ideburga” mówi o kobietach uwięzionych nie tylko w gorsetach i pałacowych salonach. Mówi o kobietach uwięzionych w oczekiwaniach. O kobietach, które mają być miłe, uprzejme, dobrze ułożone, zachwycające się balem i delikatnie krygujące się przed oświadczynami. Herman nie musi tego pisać wprost – wystarczy sposób, w jaki pokazuje relacje między Idą a jej matką, Idą a mężczyznami, Idą a światem. Wszystko podszyte jest kontrolą. Wszystko pachnie klatką – złotą, bogatą, ale jednak klatką. I tu właśnie pojawia się sedno tej opowieści: kobiecość, która nie jest definicją narzuconą z zewnątrz, ale czymś wykuwanym wewnętrznie – przez zmaganie, przez cierpienie, przez wątpliwość. Ida nie walczy o prawa – ona walczy o siebie. I może właśnie dlatego to tak porusza. Bo nie mamy przed sobą teorii. Mamy emocję. Mamy ciało. Mamy duszę, która drży. A to znaczy o wiele więcej niż tysiąc przemówień.

W świecie, w którym feminizm bywa hasłem, sporem, etykietą – Ideburga jest czymś zupełnie innym. Jest literaturą, która pokazuje, a nie mówi. Która nie tłumaczy, tylko pozwala poczuć. To właśnie w tym cichym krzyku, w tej niezgodzie szeptem, w tym wewnętrznym sprzeciwie bez publicznej deklaracji – leży największa siła książki Hermana. Bo kiedy patrzymy na Idę, widzimy nie tylko postać z przeszłości. Widzimy siebie. Nasze matki. Nasze córki. Nasze cienie. I może to jest najważniejsze: że ta historia – choć osadzona w 1893 roku – mówi dziś głośniej niż wiele współczesnych powieści z „mocnymi kobietami” na pierwszym planie. Bo tu kobieta nie jest „silna” dlatego, że wszystko pokonuje. Jest silna, bo wszystko czuje. I nie boi się płonąć.

Cisza, która mówi więcej – o tym, czego nie ma i co zostaje


Są książki, które zasypują czytelnika nadmiarem. Słowem, obrazem, emocją. Tak jakby bały się, że jeśli nie powiedzą wszystkiego wprost – coś umknie. „Ideburga. Igranie z ogniem” Leszka Hermana działa zupełnie inaczej. To powieść świadomie oszczędna, choć nie minimalistyczna. Pełna treści – ale nie przegadana. Zanurzona w emocjach – ale nie sentymentalna. Piękna – ale nie efekciarska. I właśnie dlatego działa. Nie znajdziesz tu współczesnych analogii, łopatologicznych wyjaśnień, scen rodem z seriali „dla dorosłych”, które pod pozorem nagości pokazują raczej pustkę. Nie ma tu też prób „uaktualnienia historii” przez nowoczesne wtręty – Herman ufa epoce, którą odmalowuje, i ufa czytelnikowi, że sam potrafi ją poczuć. Nie musi podawać wszystkiego na tacy – pozwala ci się zatrzymać. Zadać pytanie. Przeżyć coś po swojemu. Bo prawdziwa literatura nie tresuje emocji – ona je uwalnia.

Brak taniego dramatyzmu nie oznacza braku napięcia – przeciwnie. Każdy gest, każde przemilczenie, każde słowo w tej książce znaczy więcej właśnie dlatego, że nie zostaje opowiedziane do końca. Prawdziwe cierpienie – to, które nie krzyczy, ale milczy z zaciśniętym gardłem – wybrzmiewa tu mocniej niż najbardziej dramatyczna scena w innych książkach. To powieść, która zostawia echo. I to echo wraca długo po przeczytaniu. Zamknęłam ostatnią stronę z uczuciem niedosytu – ale w tym najlepszym znaczeniu tego słowa. Nie dlatego, że czegoś zabrakło. Wręcz przeciwnie – dlatego, że zostało ze mną coś, czego nie chciałam jeszcze żegnać. Bohaterka, która mogłaby być moją przyjaciółką. Może siostrą. A może mną, w innym życiu. Czułam, że nie tyle przeczytałam historię, co weszłam w nią i – w pewnym sensie – zamieszkałam tam na chwilę.

„Ideburga. Igranie z ogniem” nie jest tylko powieścią historyczną. To literackie doświadczenie. Opowieść o kobiecie, która miała się podporządkować, miała zgasnąć w cieniu konwenansów – a zamiast tego zapłonęła światłem. To książka o ogniu – tym, który niszczy, i tym, który rozświetla. O ogniu, który wypala fałsz, ale też rozgrzewa duszę.
Jeśli szukasz książki, która nie tylko wciąga, ale zostaje – nie na półce, ale w tobie – to „Ideburga” jest właśnie taka. Wrażliwa. Odważna. Prawdziwa. Jak kobieta, której nikt nie nauczył, jak się powinno żyć – więc żyje po swojemu. I pokazuje, że w tym właśnie tkwi największa wolność.

Moja ocena:

Data przeczytania: 2025-06-05
× 6 Polub, jeżeli recenzja Ci się spodobała!

Gdzie kupić

Księgarnie internetowe
Sprawdzam dostępność...
Ogłoszenia
Dodaj ogłoszenie
2 osoby szukają tej książki
Ideburga. Igranie z ogniem
Ideburga. Igranie z ogniem
Leszek Herman
7.5/10

Lato roku 1890 dla Idy von Flemming zaczęło się fatalnie, a noc w teatrze o mały włos nie skończyła się tragicznie. Zdaniem jej pokojówki Almy, Ida sama była sobie winna, a zdaniem starszego brata, n...

Komentarze
Ideburga. Igranie z ogniem
Ideburga. Igranie z ogniem
Leszek Herman
7.5/10
Lato roku 1890 dla Idy von Flemming zaczęło się fatalnie, a noc w teatrze o mały włos nie skończyła się tragicznie. Zdaniem jej pokojówki Almy, Ida sama była sobie winna, a zdaniem starszego brata, n...

Gdzie kupić

Księgarnie internetowe
Sprawdzam dostępność...
Ogłoszenia
Dodaj ogłoszenie
2 osoby szukają tej książki

Zobacz inne recenzje

Powieść wciąga od pierwszej strony i nie pozwala na odłożenie. To literacka przygoda, która pozytywnie zaskakuje, oferując wszystko, co w dobrej książce najważniejsze: wciągającą fabułę, wyrazistych ...

@krukrenata @krukrenata

Ideburga to imię. Tak właściwie to główna bohaterka nazywa się Ideburga Sidonia Cecylia Damroka Flemming. Czy ktoś o tak dziwnych imionach może być pospolity, zwyczajny, szary? No nie! Ideburga zwana...

@anna117 @anna117

Pozostałe recenzje @Anna_Szymczak

Polonista. Akt 2
Powrót do rany — czyli ciąg dalszy bez ukojenia.

Drugi akt zawsze bywa trudniejszy. Po mocnym debiucie czytelnik oczekuje czegoś więcej: nie tylko kontynuacji, ale rozwoju, pogłębienia, a przede wszystkim utrzymania ...

Recenzja książki Polonista. Akt 2
Wygrywa pierwsze kłamstwo
Nie wszystko, co widzisz, jest prawdą.

Nieczęsto trafiam na powieść, która – choć na pierwszy rzut oka wydaje się lekka, przystępna, a nawet momentami niemal rozrywkowa – potrafi wywołać w czytelniku prawdziw...

Recenzja książki Wygrywa pierwsze kłamstwo

Nowe recenzje

Immunitet
Immunitet
@greta.zajko:

Za twórczością Pana Remigiusza Mroza ciężko nadążyć. Pomimo tego, że jego książki osaczają nas jak komary w letnie, maz...

Recenzja książki Immunitet
Córka agencji
Agencja #2
@olilovesbooks2:

*współpraca reklamowa z Wydawnictwem Prószyński i S-ka* Byłam ciekawa tej książki, jeszcze zanim dowiedziałam się, że ...

Recenzja książki Córka agencji
Agencja
Agencja
@olilovesbooks2:

*współpraca reklamowa z Wydawnictwem Prószyński i S-ka* Usłyszałam o tej książce przy okazji premiery drugiego tomu, m...

Recenzja książki Agencja
© 2007 - 2025 nakanapie.pl