To nie jest kolejny tom. To nie jest tylko jeszcze jedno śledztwo, jeszcze jeden list, jeszcze jeden klient z lękiem w głosie. „Pies Baskerville’ów” to kulminacja czegoś większego – nie tylko sprawy, ale nastroju, nie tylko zagadki, ale atmosfery, która w tej powieści nie osiada na marginesie, lecz wchodzi w każdą szczelinę tekstu, niczym mgła we wrzosowiska. Sir Arthur Conan Doyle nie napisał tu kryminału – on napisał gotycką symfonię z tropami policyjnymi. I co najważniejsze – pozwolił wreszcie Watsonowi przemówić pełnym głosem.
Bo to nie Sherlock prowadzi to śledztwo. Przynajmniej nie przez większość czasu. I właśnie dlatego to działa.
Watson – nie jako narrator, ale jako detektyw, badacz, obserwator, reporter z granicy światów. Granicy między rozumem a przesądem. Granicy między cieniem a zbrodnią. Granicy między rzeczywistością a czymś, co wydaje się niemożliwe – a jednak wyje nocą.
I właśnie ta decyzja autora – by Holmesa usunąć w cień – sprawia, że napięcie nie opada. Wręcz przeciwnie. Bo kiedy nie ma pewności, że Sherlock wszystko wyjaśni, pojawia się coś, czego nie było w poprzednich tomach – strach. Nie logiczny niepokój. Strach. Surowy, literacki lęk przed tym, co czai się w oddali.
Doyle tworzy przestrzeń: ciemne wrzosowiska, dom, w którym coś skrzypi, coś milczy, coś się nie zgadza. I przez długi czas to właśnie przestrzeń, a nie zbrodnia, gra główną rolę. Miejsca mówią więcej niż ludzie. Cienie rzucają dłuższe sylwetki niż mordercy. A pies – ten tytułowy – przez większość książki nie jest. Jest legendą, jest wspomnieniem, jest śladem łap – i tylko to wystarczy, by napięcie rosło.
A kiedy Sherlock wraca – wraca z klasą. Z precyzją. Z zimną kalkulacją, która przychodzi jak policzek dla wszystkich tych, którzy zdążyli już uwierzyć w nadprzyrodzone. Nie ma tu krzyku, nie ma triumfu, nie ma sztuczek. Jest dedukcja. Czysta. Ostra. Bezlitosna. Jak brzytwa. Jak zawsze.
Fabuła prowadzona jest jak labirynt – każde rozwiązanie to nowe pytanie, każdy trop to fałszywa ścieżka, a każda odpowiedź sprawia, że zaufanie pęka. A jednak – nie ma tu chaosu. Jest logika. Złożona, ale logiczna. Doyle nie gubi się w meandrach swojej historii – prowadzi ją pewnie, krok po kroku, aż do rozwiązania, które może nie wszystkich zaskoczy, ale wszystkich zadowoli.
Czy są wady?
Można by powiedzieć, że niektóre dialogi są przewidywalne. Że postaci drugiego planu bywają szkicowe. Że tajemnica, choć wciągająca, nie jest aż tak rewolucyjna, jak się wydaje. Ale byłoby to czepianie się. Bo w tej powieści nie o to chodzi. Tu chodzi o napięcie. O narracyjną gęstość. O literacką przyjemność z bycia w świecie, który – choć fikcyjny – zdaje się bardziej rzeczywisty niż większość tego, co nosimy dziś w ekranach.
„Pies Baskerville’ów” to nie tylko najlepszy tom w klasycznej serii.
To najlepiej wyważona mikstura: gotyku i rozumu, strachu i analizy, stylu i struktury.
To Holmes, który nie dominuje – ale przez to błyszczy jeszcze mocniej.
To Watson, który nie jest tylko tłem – ale narratorem z krwi i kości.
To Doyle, który wie, że zło nie musi krzyczeć – wystarczy, że powoli idzie za tobą we mgle.
A pies?
Pies czeka.
Do ostatniej strony.