"Victorii" Palomy Sánchez-Garnicy to monumentalna podróż, która wciągnęła mnie bez reszty, zmuszając do refleksji nad tym, jak daleko potrafi zaprowadzić ludzka determinacja, oddanie i miłość, gdy świat wokół rozpada się na kawałki.
Początek. Berlin, tuż po wojnie. Miasto gruzów, beznadziei, wszechobecnej szarości, która zdaje się wdzierać do każdej duszy. I w tym chaosie – Victoria. Kobieta, która od razu skradła moje serce. Niezwykła. Nie tylko ze względu na jej talent do tworzenia potężnych szyfrów – talent, który w tamtych czasach był zarówno błogosławieństwem, jak i śmiertelnym zagrożeniem. Ale także ze względu na jej siłę, na jej niezłomność. Śpiewa w klubie Kassandra, byle tylko zdobyć pieniądze na przeżycie. Nie dla siebie, nie. Dla córki Hedy i siostry Rebekki. To właśnie ta bezwarunkowa miłość, ta matczyna i siostrzana troska, czyni ją prawdziwą bohaterką. Czułam jej strach, jej zmęczenie, ale też jej niezłomną wolę walki. Każda noc w Kassandrze to dla niej bitwa, którą musi wygrać, by jej bliscy mogli jutro znowu oddychać. Byłam z nią w każdej sekundzie, drżałam o jej los, trzymałam kciuki, by jej sekret pozostał nieodkryty.
Ale los, jak to los, bywa okrutny. Rosjanie odkrywają jej umiejętności. I wtedy zaczyna się prawdziwa odyseja Victorii. Zostaje zmuszona do podróży do Stanów Zjednoczonych. Już samo to sprawia, że serce zaczyna bić szybciej. Zrujnowana Europa kontra obiecujący Nowy Świat. Czy tam znajdzie upragniony spokój, bezpieczeństwo, czy może choć cień normalności?
I faktycznie, Stany Zjednoczone witają ją w sposób, który początkowo wydaje się spełnieniem marzeń. Pojawia się miłość. Wielka, zakazana miłość. Paloma Sánchez-Garnica mistrzowsko maluje ten wątek. Nie jest to cukierkowa opowieść, ale złożona relacja, która zmusza do głębokich przemyśleń nad konwenansami, nad tym, co jest dozwolone, a co piętnowane. Czułam każdą emocję, każde spojrzenie, każde drżenie serca Victorii. Jej wewnętrzny konflikt, jej pragnienie szczęścia w obliczu zakazu, był dla mnie namacalny.
Jednak to, co najbardziej uderzyło mnie w amerykańskiej części tej opowieści, to rozczarowanie Victorii. Społeczeństwo, które z Europy wydawało się ostoją demokracji, wolności i równości, w rzeczywistości okazuje się przesiąknięte niesprawiedliwością i rasizmem. To było jak kubeł zimnej wody. Powieść bezlitośnie obnaża hipokryzję, pokazując, że powojenny świat, choć miał przynieść nowy porządek, wciąż zmagał się z uprzedzeniami i podziałami. Victoria, która sama przeszła przez piekło wojny i okupacji, zderza się z kolejną formą nienawiści. Widzimy to przez jej oczy – jej zdziwienie, jej ból, jej niezgodę na to, co widzi. Ta część książki zmusza do głębokiej refleksji nad naturą ludzkiej natury i nad tym, jak długo trwają skutki wojny, nawet jeśli fizyczne rany już się zabliźniły.
"Victoria" to nie tylko historia jednej kobiety. To panoramiczny obraz powojennego świata, ukazujący jego złożoność, sprzeczności i nadzieje. Autorka z niezwykłą dbałością o szczegóły odmalowuje realia historyczne, wplatając je w intymną opowieść o życiu, miłości i przetrwaniu. Język powieści jest bogaty, sugestywny, pełen emocji, które wprost wylewają się ze stron. Czułam się, jakbym sama spacerowała po zrujnowanym Berlinie, a potem przeniosła się do tętniących życiem, choć pełnych problemów, Stanów Zjednoczonych.
"Victoria" to opowieść o sile ducha, o tym, że miłość potrafi przezwyciężyć największe trudności, a determinacja jest kluczem do przetrwania w najciemniejszych czasach. Polecam ją każdemu, kto szuka w literaturze czegoś więcej niż tylko rozrywki – kto szuka inspiracji, refleksji i głębokich emocji. To prawdziwa perła literatury obyczajowo-historycznej.