Rzadko kiedy dzieło literackie uobecnia się z tak zmysłową precyzją i jednocześnie ucieka wszelkim klasyfikacjom, jak czyni to "Pani Dalloway" Virginii Woolf. Ta opublikowana w 1925 roku powieść nie tylko zwiastuje nadejście nowoczesnej literatury, lecz staje się niemal jej emblematem, zapisem przemiany formy, treści, a nade wszystko perspektywy poznawczej. Woolf, podjęta przez Prousta i Joyce'a prekursorka introspekcyjnej, strumieniowej narracji, komponuje tu dzieło, które bardziej należy do świata muzyki i filozofii niż do tradycyjnego kontinuum prozy epickiej.
Clarissa Dalloway, bohaterka tytułowa, przy pozorach konwencjonalnej egzystencji wiktoriańskiej damy, staje się dla Woolf czymś znacznie więcej niż tylko postacią. Jest wektorem świadomości, punktem odbicia, soczewką, przez którą autorka przefiltruje całą panoramę brytyjskiego społeczeństwa lat 20. XX wieku. To nie jest opowieść o tym, co się dzieje, lecz o tym, co się odczuwa, przypomina, przetwarza, sublimuje. To dzieło, w którym czasy nie istnieje jako linearne kontinuum, lecz jako gęsty, migotliwy staw emocji i obrazów.
W centrum tej konstrukcji znajduje się tytułowa "pani Dalloway" przygotowująca się do wydania wieczornego przyjęcia. Narracja rozpięta zostaje pomiędzy ranem a wieczorem jednego dnia, ale to zaledwie szkic czasu fizycznego, bowiem dominują tu rozproszone refleksje, wspomnienia, przeskoki świadomości. Woolf wybiera pozornie błahy moment, by zbudować z niego ołtarz istnienia, a każda myśl, zapach, słońce na parapecie, odbicie liści w szybie nabierają rangi ontologicznego wydarzenia.
Wielkość tej powieści nie polega na wartkości akcji, lecz na precyzji introspekcji. Woolf wchodzi w najgłębsze pokłady świadomości bohaterów: Clarissy, Petera Walsha, Septimusa Smitha. To właśnie ten ostatni, post-traumatyczny weteran I wojny światowej, jest przeciwwagą i antytezą Clarissy. Jego obecność demaskuje neurotyczne płycie brytyjskiego świata klasy wyższej, który, zamknięty w blichtrze socjety, nie potrafi objąć cierpienia tych, których wojna oszpeciła nie fizycznie, lecz duchowo.
Narracja niepostrzeżenie przechodzi z jednej świadomości w drugą, ukazując, jak bardzo nasze postrzeganie rzeczywistości jest fragmentaryczne, podległe kontekstom emocjonalnym, wspomnieniom i nagłym impulsom. Czytelnik nie tyle czyta "Panią Dalloway", co w nią wnika, dryfuje przez jej meandry, jak przez sen, z którego nie chce się budzić. Nie bez powodu porównywano Woolf do Debussy'ego czy Ravela — jej proza posiada strukturę muzyki impresjonistycznej, jest harmonią nastrojów i barw.
Nie można też nie dostrzec feministycznego potencjału tej powieści, choć Woolf unika tu bezpośrednich manifestów. Clarissa nie jest ikoną walki, lecz kobietą rozpiętą pomiędzy tym, co było, a tym, co nigdy się nie wydarzy. Jej dawna miłość do Sally Seton, jej świadome wybory społeczne, jej kontemplacje życia małżeńskiego z Richardem są wyrazem tragicznej świadomości kobiety, która pragnie głębi, a dostaje powierzchnię. Woolf nie oskarża, lecz pyta. Nie buduje tez, lecz ukazuje rany i ich pulsowanie.
Język powieści stanowi osobną wartość. To styl zarazem eteryczny i chirurgiczny, pulsujący rytmem myśli, przenikliwy jak promień rtg świadomości. Woolf komponuje swoje zdania jak muzyk frazę — z pauzami, przyspieszeniami, repetycjami. W jej narracji nawet cisza ma swoje miejsce, każda luka, niedopowiedzenie, przemilczenie brzmi donośniej niż wyrażone słowa. Powieść ta to arcydzieło dykcji, dowód, że literatura może być formą filozofii.
W „Pani Dalloway” Woolf dotyka również fundamentalnej relacji człowieka z czasem. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość nie są u niej oddzielnymi kategoriami, lecz przenikają się w każdej sekundzie. Peter, Clarissa, Septimus — wszyscy oni żyją zarazem w „dziś” i „wczoraj”. Nawet dźwięk Big Bena, rytmicznie rozdzielający narrację, staje się tu nie tylko sygnałem czasu, ale symbolem jego tyranii i kruchości ludzkiego trwania.
Wszystko to prowadzi do jednej z najbardziej przejmujących puent w historii literatury. Wieczorne przyjęcie, które można by uznać za konwencjonalne domknięcie akcji, staje się w rękach Woolf czymś na kształt epifanii. Clarissa, konfrontując się z własnym życiem, z cudzym samobójstwem, z niespełnieniem, ale i z przemijającą piękną chwilą teraźniejszości, dochodzi do cichego, acz potężnego momentu afirmacji. Nie jest to happy end, lecz gest istnienia wobec chaosu.
"Pani Dalloway" nie tylko redefiniuje powieść jako formę, lecz pokazuje, jak wiele jeszcze może ona pomieścić: psychologię, politykę, poezję, filozofię, sztukę, ciało, miłość, żal, pamięć. To dzieło, które czyta się powoli, z nabożeństwem, jakby każde zdanie było listem od duszy do duszy. Jest jak spacer przez znajome miasto, które okazuje się nagle niepoznane i nowe.
W czasach, gdy literatura często dryfuje ku hałasowi i powierzchowności, "Pani Dalloway" przypomina, że pisanie to akt wsłuchiwania się. W świat, w siebie, w drugiego człowieka. To nie tylko jedna z najważniejszych powieści XX wieku. To zwierciadło, w którym każdy może odnaleźć odblask własnej świadomości.