Sebastian Barry w formie absolutnej i mimo, że podczas lektury „Tak daleko od domu” miałem skojarzenia z Hermansem i Remarque’m, to nie było mi ani mało ani dość. Bo tyle, ile jest ofiar wojny, tyle samo jest opowieści o niej.
Kłopotliwie jest upajać się tym, jak Barry kreśli losy Irlandczyka, którego historia wrzuciła do wielkiego kotła i zmieszała z losami innych tysięcy mu podobnych. To przecież historia na wskroś okrutna, bo o młodzieńczej naiwności skonfrontowanej z bezgłowym, nieludzkim potworem wojny. I mimo że wszystko to już było i że nie pierwsza to taka opowieść (bo i zasieki, beznadzieja, śmiercionośne gazy koloru żółcieni, błoto, wszy i krew – zmieniają się tylko miejsca bitewnych pól), z masochistyczną ciekawością wpadłem w nią jak w wygrzebane gołymi rękoma okopy, aby później przykryła mnie mgła nicości.
Barry jak zwykle nie szczędzi mórz goryczy – jego bohater jest uczestnikiem zdarzeń wzniosłych i na wskroś heroicznych, aby po chwili zostać zepchniętym z piedestału chwały, wmieszanym w sprawy niegodziwe, które ścierają w pył jego młodzieńczość. To nie jest historia chłopaka, który poszedł walczyć, bo tym z przeciwnej strony barykady należał się łomot. Nie ma w głowie Williego idei wzniosłych i myśli ojczyźnianych – one padają jak suche liście i wybrzmiewają w słowach oficerów, a ci giną jak muchy. Nie znaczą nic wobec panoszącej się wokół śmierci.
I wszystko jest u Barry’ego „po staremu” (co zupełnie mi nie przeszkadzało) – jest dubliński policjant, tyle że to losy jego syna są kanwą tej opowieści. Szerokim łukiem zostajemy wciągnięci w wojnę domową (jakby tej kontynentalnej było jeszcze mało), gdzie nawet przepustkowy urlop oznacza kontynuację walki, tyle że na rodzimym gruncie i z innymi hasłami na sztandarach. Nierozwiązywalna dychotomia: z jednej strony ultra lojalny wobec Korony ojciec, z drugiej separatyści, katolicy, protestanci i nieustająca między nimi walka. Znów ten sam olbrzymi kocioł brei ze zdezorientowanym, zagubionym młodym żołnierzem w środku.
I w pewnej chwili tak jak Wille nie wiedziałem już, która z wojen gorsza, a która krwawsza. Dobija przejmująca i głupia małostkowość, która doprowadza do śmierci.
Wspaniale nakreślone postaci drugoplanowe (ksiądz, siostry, ukochana, wojenni, jednodniowi przyjaciele), które dopełniają całości. Są podpałką dla myśli bohatera, dają mu wewnętrzny żar i jednocześnie spalają go od środka. Dla czytelników stanowią początek do zadawania sobie pytań fundamentalnych – o Boga i człowieka, prawdę i miłość, oddanie i wiarę w sprawiedliwość.
Nie zawodzi język Sebastiana B. – mistrzowskie akapity utkane z poetyckiej sieci towarzyszą zdaniom tnącym jak lód, co stanowi mieszankę godną najwyższej uwagi.
"Tak daleko od domu" zostaje w pamięci.
Przekład Tomasza S. Gałązki, zaś okładka ponura jak bitewny pył i dogasające ognie na horyzoncie, nietypowa i pochłaniająca wzrok Łukasza Piskorka