Oto pozycja, która jest drugą częścią trylogii, i którą można śmiało czytać z pominięciem pierwszej.
I taka, która jest w moim odbiorze od tej pierwszej lepsza.
Bohaterką trylogii jest Ana Marti, młoda, ambitna dziennikarka, pochodząca z zamożnej, barcelońskiej rodziny z intelektualnymi tradycjami - bardzo znanymi dziennikarzami byli także jej ojciec i dziadek.
Tyle tylko, że są lata 50-te we frankistowskiej Hiszpanii, Ana jest kobietą i jako taka może liczyć co najwyżej na popełnianie notek o kreacjach barcelońskiej society bawiącej się na balach i charytatywnych rautach, a dziadek i ojciec jako ci, co byli "po niewłaściwej stronie" zostali odsunięci na boczny tor (bezwzględnie i całkowicie - rodzina traci mieszkanie, dochody i możliwość zatrudnienia). Ja zaś odkryłam, jak mało... jak nic nie wiem o tym okresie hiszpańskiej historii. A jeśli nawet coś wiem, to jest to wiedza ściśle podręcznikowa.
Tymczasem w tej powieści (w obu) znakomite, by nie rzec najlepsze jest przedstawienie ponurej, przepełnionej strachem i terrorem atmosfery rządów Franco. Jest rok 1952 - środek epoki dyktatury w Państwie Hiszpańskim. Ludzie żyją na wdechu i przysięgam, że to w tej książce czuć. Nieustannie miałam wrażenie, że czytam o osobie, która żyje chodząc po cienkim lodzie z pełną świadomością, że w każdej sekundzie tafla może się pod nią załamać, a wtedy nie będzie ratunku. Nikt jej nie pomoże, nic nie będzie można dla niej zrobić. To kolejna czytana przeze mnie rzecz, która rozkręca się powoli, ale moim zdaniem to powolne tempo jest konieczne, by jak najdokładniej wyczuć to drżenie, to napięcie, wejść w ten świat, gdzie oficjalnie (!!!) zabronione jest używanie słowa "czerwony", a dziennikarz musi cenzurować własny tekst o skazanym gwałcicielu trzyletniej dziewczynki pod kątem "używania nieobyczajnych słów i nawiązywania do ludzkiej cielesności".
W tomie drugim mamy luty 1956 roku - w Hiszpanii nastaje najmroźniejsza od dziesięciu lat zima. Ana, obecnie reporterka (pisząca, jakże by inaczej, pod męskim pseudonimem, a nawet kilkoma) popularnego tygodnika „El caso”, w którym relacjonowane są najbardziej wstrząsające (i ekscytujące) wydarzenia z całego kraju, zostaje wysłana przez swojego szefa do zagubionej na końcu świata górskiej wioski, by napisać artykuł o dziewczynce, rzekomo obdarzonej stygmatami.
Na miejscu dziennikarkę (z względnym zadowoleniem, spodziewali się bowiem mężczyzny, najlepiej redaktora naczelnego "El caso") witają proboszcz i alkad. Obaj - a każdy z innego powodu - liczą na to, że artykuły w prasie rozsławią „małą świętą” w całym kraju. Jednak większość mieszkańców wioski, w tym lokalny bogacz, niezwykle wpływowy don Julián, nie darzy przybywającej z miasta obcej osoby sympatią. Anę otacza mur nieufności, milczenia, mur nieruchomych twarzy i ciszy, która czasem pęka tylko w tych wypadkach, gdy miejscowi podejrzewają, że dziennikarka może żywić podejrzenia co do autentyczności dziejącego się w wiosce cudu. Wparcie znajduje Ana jedynie u miejscowego ""głupka" Mauricia, oryginalnej, bardzo bystrej dziewczynki Eugenii oraz milczącej, niosącej swój wielki ciężar i swoją tajemnicę właścicielki gospody, w której mieszka.
Wkrótce jasne staje się, że sprawa małej stygmatyczki nie jest jedyną niezwykłą historią, jaka rozgrywa się w Las Torres, Ana zaś, uwięziona w wiosce za sprawą śniegu, który odcina miejscowość od świata decyduje się iść za swoim dziennikarskim instynktem wbrew coraz wyraźniejszej świadomości, że może jej grozić prawdziwe niebezpieczeństwo.
Cóż rzec, ja byłam pod wrażeniem. Tak się powinno pisać kryminały (i nie tylko kryminały). Począwszy od zagadki (która nawet, jeśli nie super odkrywcza, jest interesująca) po opis ludzkich typów, od klaustrofobicznej atmosfery miasteczka po klaustrofobiczną atmosferę panującą w całym kraju, od hermetycznego środowiska wzburzonego pojawieniem się osoby z zewnątrz po subtelne środki użyte, by podkreślić życie na wdechu i stąpanie po tafli lodu, wszystko opisane po prostu doskonale. Stopniowane napięcie, poczucie zagrożenia, ani na chwilę nie znikające, bezradność wobec fanatyzmu, a wszystko narastające powoli, powoli, jak zwały śniegu, bezlitośnie padającego z nieba i odcinającego bohaterce nie tylko drogę ucieczki, ale nawet uniemożliwiającego telefoniczne czy telegraficzne porozumienie się ze światem leżącym poza wioską... naprawdę, czytałam z zapartym tchem i polecam wszystkim szczerze.