Ciekawe, dalekie od przepełnionego zachwytami spojrzenie na Japonię. Opowieść o kraju, ludziach i ich kulturze z perspektywy czasu (autor w latach sześćdziesiątych mieszkał w Japonii wraz z rodzicami, a swoją autonomiczną przygodę z Krajem Kwitnącej Wiśni rozpoczął kupując i remontując rozpadający się dom), a więc będąca zbiorem jego obserwacji i przemyśleń, jak wszystko ulega zmianom oraz o tym czy kierunek, w którym płynie rzeka, jest prawidłowy.
I mimo że „Japonia utracona” zawiera w sobie kwintesencję japońskości (bo Kerr pisze i o teatrze kabuki, religii, kaligrafii, kolekcjonerstwie, zwyczajach i rozrastających się miastach, które pochłaniają resztki ostoi dzikości) i jest przecież dziełem osoby, która spędziła na wyspach większość swego życia, nie doświadczymy w niej hurraoptymizmu – raczej rozczarowanie i zawód, że kraj i mieszkający w nim ludzie na własną prośbę wypierają się z kolorów i smaków. Nie dowiemy się, ile w tej ocenie prawdy, a ile wynikającego z malkontenctwa niezadowolenia, bo Kerr niekonsekwentnie „zapomina się” w narzekaniu. Niekiedy pozwala sobie płynąć strumieniami oczarowań nad pozostałościami starodawnej Japonii, natomiast zdecydowanie odrzuca wszystko to, co nowe i przyszło wraz z kulturą Zachodu. Takie podejście jest dla mnie zrozumiałe tyle co dziwne – jakby Kerr zapomniał, że Japonia nie wykluła się z jajka i nie była od początku nieskazitelnie czysta i dochodząca do określonej formy wyłącznie przez samostanowienie i samowymyślenie się. Odseparowana od kontynentu morzami nie istniała przecież w oderwaniu od sąsiadów. Przez stulecia czerpała chociażby z kultury Chin, a przecież procesy takie nie są w historii świata niczym nadzwyczajnym. No ale dość już z tym.
Jest więc „Japonia utracona” dokładnie tym, o czym mówi tytuł. Kerr jest bezlitosny w swym pesymizmie, ale jednocześnie szczyci się, że był ostatnim świadkiem pewnych zjawisk. Niekiedy miałem wrażenie, że uczynił z siebie ostatniego samuraja, który jedyny lub jako jeden z niewielu poznał się na antykach i zapomnianej sztuce (pisząc o tym z konkluzją, że Japończycy mają je w nosie, gdyż żyją tylko tym, co dzisiaj i jutro), po czym uratował je od zniszczenia. Z dużą dozą samozadowolenia podkreśla, jaką wartość (nie tylko w sensie materialnym) mają jego zbiory i to, przyznam się, było czymś, co do pana Alexa mnie zniechęciło. Liczyłem na prawdziwą i cichą opowieść, na pokorę (z niej przecież znani są Japończycy), o wyciszone, ostrożne w swej wymowie wnioski, jeśli niepochlebne, to zawierając wszystkie „za” i „przeciw”, będące wynikiem rozważań do gruntu przemyślanych. Dostałem wyjaśnienie "nie, bo nie" i "drzewiej bywało lepiej" oraz trochę napompowanego dumą pana, który wie wszystko (vide wątek zatrudnienia go w pewnej firmie).
I tak sobie teraz myślę, że najbardziej polubiłem Kerra młodego, kiedy przyjechał do Japonii i dzięki własnemu zaangażowaniu, uporowi, a później także z pomocą japońskich przyjaciół, ożywił rozpadającą się ruinę, będąca w istocie zamkiem.
Takie podejście do książki (i moje niepoprawne narzekactwo) być może wynika z wygodnictwa, które jednak znoszę z uniżeniem.
I pokorą.
Przekład Marii Kwiecieńskiej-Decker, pyszna okładka: Kawase Hasui.