Kolejny kryminał Grangé zaczyna się intrygująco: komendant Niémans, który po ciężkich przeżyciach opisanych w książce, 'Purpurowe rzeki' został odstawiony na boczny tor w policji, po paru latach wraca do pracy i na początek dostaje nietypową sprawę. Oto we francuskim lesie zabity został niemiecki miliarder i arystokrata, Jürgen von Geyersberg, a zdarzyło się to w czasie polowania organizowanego właśnie przez Geyersbergów. Okoliczności morderstwa są dosyć makabryczne, bo ofiara została potraktowana jak zwierzyna łowna, dość powiedzieć, że obcięto jej głowę.
Komendant Niémans i jego asystentka Ivana Bogdanović siłą rzeczy zanurzają się w środowisku niemieckiej arystokracji, które jest dla nich obce i nieco dziwne. Uczestniczą w wytwornej kolacji wydanej przez siostrę Jürgena, Laurę, gdzie głównym tematem rozmowy jest polowanie, ulubiona aktywność tamtejszej arystokracji, nie tylko tamtejszej, także angielskiej; przez chwilę miałem wrażenie, że czytam powieść Agathy Christie...
Szybko opowieść staje się bardzo mroczna, odwołuje się do historii, do czarnej brygady Dirlewangera, która wsławiła się wielkimi okrucieństwami w czasie wojny, także w Polsce. Żołnierze brygady używali groźnych psów rasy rötken, które po wojnie zniknęły z Europy, ale w sprawie zabójstwa Jürgena takie psy znów się pojawiły: wygląda na to, że pogrobowcy czarnej brygady grasują wciąż w okolicy jeżdżąc na motocyklach z rötkenami u boku.
Sporo w książce się dzieje, gonitwy, bijatyki, strzelaniny, w które wdaje się Niémans, czasami to wszystko jest deczko bez sensu, dzieje się dla samej akcji. I jeszcze ten wszechobecny las, ciemny i mroczny, nie bez przyczyny nazywany czarnym. Właśnie ze względu na ową mroczność, dosyć trudno słuchało mi się audiobooka, zresztą znakomicie czytanego przez Adama Baumana.
Rozwiązanie zagadki morderstw jest mało przekonujące i, prawdę mówiąc, rozczarowujące, zbytnio tchnące patyną, poza tym tło obyczajowo-społeczne, które jest zwykle silną stroną Grangé, słabo tutaj wypada, bo mamy tylko opowieści o zwyczajach arystokratów, które są mało ciekawe. Przy okazji Laura von Geyersberg wypowiada swoje życiowe credo: „Nasza rodzina uwielbia ryzyko, krew, walkę. Geyersbergów nic nie łączy z tą zdegenerowaną epoką, która chlubi się ekologiczną postawą, bo recyklinguje śmieci, i jest przekonana, że tworzy przyszłość, myśląc o emeryturze. Nasz ród zawsze był wierny prawdziwym prawom natury, prawom śmierci i przetrwania.” Jakbym słuchał kogoś z lat trzydziestych...
Parę razy daje Grangé próbki swego fajnego, nieco przesadnego stylu, oto niemiecki policjant Kleinert pracujący z francuską parą próbuje przystawiać się do Ivany: „Kleinert, chociaż był żonaty, krążył wokół niej jak zadurzony prawiczek.” Albo Ivana zostaje przedstawiona Laurze von Geyersberg: „W tym momencie czuła się niemal równie atrakcyjna jak karaluch wychodzący spod zlewu.” Takich przykładów można znaleźć więcej, ale nie ratują książki, to dotychczas najsłabsze dzieło Grangé, które przeczytałem.