Czy masz w sobie odwagę, by być sobą – nawet jeśli oznacza to życie w samotności i na marginesie społeczeństwa?
Po lekturze Źródła samotności Marguerite Radclyffe Hall nie sposób nie zadać sobie tego pytania. Książka, choć napisana niemal sto lat temu, wciąż rezonuje – nie tylko jako portret jednostki wykluczonej przez społeczne normy, ale też jako ciche wołanie o prawo do bycia sobą. Cicho, ale bardzo wyraźnie.
Stephen Gordon to bohaterka, której nie da się zapomnieć. Zanim jeszcze zrozumie, kim naprawdę jest, świat zdąży ją już odrzucić. Jej arystokratyczne pochodzenie nie chroni jej przed ostracyzmem. Wręcz przeciwnie – im wyżej społecznie, tym boleśniejszy upadek. Stephen kocha konie, szermierkę, mundury, ale też kobiety. I nie próbuje tego ukrywać. Od wczesnej młodości jest inna – i ta inność przeraża jej rodzinę, sąsiadów, całe brytyjskie społeczeństwo.
Ta powieść to nie tylko romans, choć i takie nuty się tu pojawiają – bardzo melodramatyczne, momentami wręcz ckliwe. Ale ja tę konwencję kupuję, bo to właśnie w emocjonalnym przerysowaniu Hall znajduje narzędzia, by oddać grozę życia na marginesie, w czasach, gdy kobieca tożsamość była ściśle zdefiniowana. Stephen nie pasuje do żadnej z szufladek – nie chce się nimi posługiwać. I dlatego płaci najwyższą cenę.
Jej życie to pasmo prób adaptacji: najpierw w Londynie, potem w Paryżu, gdzie przez moment wydaje się, że znalazła swoją przystań. Pracuje jako pisarka, opiekuje się rannymi żołnierzami, przeżywa prawdziwe uczucie. Ale świat nie pozwala jej na szczęście. Źródło samotności to nie tylko tytuł – to stan ducha, który przenika każdą stronę książki.
Literacko? Bywa nierówno. Styl bywa rozwlekły, momentami toporny, pełen patosu i dydaktycznych przerysowań. Nie brakuje opisów, które dziś uznalibyśmy za nadmiernie dramatyczne albo po prostu naiwne. Ale jestem w stanie to wybaczyć, bo w 1928 roku nikt wcześniej nie napisał tak odważnej, szczerej, a zarazem pełnej smutku opowieści o kobiecie kochającej kobiety. Opowieści, która mówi: „Tak, istnieję. I zasługuję na życie”.
To książka, która może nie porwie stylem, ale zostaje pod skórą – głównie za sprawą swojej emocjonalnej siły i uniwersalnego tematu tożsamości. Dla mnie to była trudna lektura – chwilami przygnębiająca, chwilami irytująca – ale też niesamowicie potrzebna. Przeczytałam ją z ciekawości, a skończyłam z poczuciem, że Stephen Gordon to postać, która zostanie ze mną na długo.
Ocena: 7/10 – za znaczenie, odwagę i siłę przekazu. Punkt mniej za literackie niedociągnięcia, które czasem utrudniają lekturę, ale nie odbierają jej ważności.