Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "jego przed sadlem", znaleziono 99

Ogień oznacza ciepło. Nawet jeśli pali się zwłoki.
Łzy nie mają nic wspólnego ze słabością.
Bo kiedy wychodzi się z ciemności, słońce wydaje się jeszcze jaśniejsze.
- Boże! - krzyknął w noc. - Tak pragnę, abyś był! Bądź! Bądź!
Świat był pełen zła, więc próbowałam pomóc, jeśli się dało, tak jak mnie ktoś pomógł. Najważniejsza była jednak chęć przyjęcia pomocy, bo nie mogłam pomóc komuś, kto sam tego nie chciał.
Ktoś inny mógłby pomyśleć, że jestem szalona, ale właśnie to szaleństwo trzymało mnie przy zdrowych zmysłach już od wielu lat.
Nic nie jest na własność, a tym bardziej miłość.
Jesteś dorosła, a dorosłość to mierzenie się z konsekwencjami swoich czynów.
No i wybuchla afera… Ktoś wywołał wykradziony z pracowni fotograficznej film, na którym - klatka po klatce, z wyjątkiem ostatniej - były po dwa fiuty wystające z rozporków. Jeden - ten zawsze większy - to był fiut drużynowego druha Tomasza,a inne po kolei chłopaków z drużyny, gdyż druh Tomasz postanbowił udokumentować nasz biwakowy konkurs,który polegał na tym: kto ma najmniejszego fiuta. Druh osobiście mierzył linijką, a Piasek zapisywał wyniki do zeszytu. .Wygrał Łysica z drugiej klasy, bo wpadł na pomysł i nikomu go nie zdradził: żeby tuż przed mierzeniem włożyć interes do wiadra zimnej wody. Tak mu się skurczył, że początkowo wydawało się, że wynik będzie zerowy, ale w koncu nabiło 3 centymetry i druh Tomasz ogłosił Łysicę zwycięzcą. Zacząłem szukać telefonu do Stalina od gabinetu ojca. Doszedłem bowiem do wniosku, że skoro telefon do Bieruta był mniejszy niż reszta telefonów w Komitecie, to telefon do Stalina musi być jeszcze mniejszy; pewnie dlatego, żeby go latwie można było ukryć, a może panowala taka zasada, że im telefon do kogoś ważniejszego, tym jest mniejszy. I może z kolei na biurku Stalina stoi telefon całkjiem malutki do kogoś ważniejszego od niego samego. Wtedy przypomn iałem sobie co mówila mi moja opiekunka, że najważniejszy ba świecie jest Pan Bóg i zaraz wszystko ulożyło mi się w logiczną całość, czyli że telefon do Boga jest taki mały, że może niewidoczny; tak jak mówiła opiekunka, że wystarczy powiedzieć coś w myśli do Boga i on już wszystko wie. Podczas jazdy z obozu po chlew do wsi, widziałem jak żmije wygrzewały się na piaszczystej drodze. Ojciec, proweadząc gazik, jechał nieubłaganie prosto i nie omijał nawet jednego lba żmii leżącej na skraju drogi. Nieruchoma przed nami droga zaraz się ożywiala za naszym przejazdem. Patrzyłem z zachwytem na przemian to przed siebie, to - klękając na tylnym siedzeniu - za siebie; fascynowała i zarazem przerażala mnie ta nagła zmiana drogi z martwej w żywą.
Szczęście nie jest przecież stanem wiecznym. Zresztą też i nie okresowym. Szczęście to po prostu taki skurcz w sercu, którego doznaje się czasami, kiedy człowieka przepełnia taka radość, że wprost trudno ją znieść. Znika równie szybko jak się pojawia. I nie ma go, dopóki nie nadejdzie znowu, by sprawić, że człowiek uzna życie za najwspanialszy dar.
Oskarżony Robert Savich siedział przy stole obrony. Jak na człowieka, którego oskarżano o morderstwo, wyglądał na zbyt pewnego i zadowolonego z siebie, aby Duncan mógł się uspokoić.
Jego partnerka miała przedziwny, niezawodny talent do odczytywania zachowań ludzi i różnych sytuacji. Przed chwilą potwierdziła złe przeczucia, które lęgły się w umyśle Duncana.
Dopadnę cię, skurwielu! - rzucił detektyw. - Zapamiętaj to sobie dobrze albo najlepiej wytatuuj na tyłku. Dopadnę cię! - Do zobaczenia - odparł Savich. - Wkrótce - dodał groźnie i posłał Duncanowi pocałunek. Adams szybko przeprowadził swojego klienta obok Hatchera, który wpatrzył się w sędziego. - Jak może pan pozwolić mu stąd odejść wolno? - spytał. - Nie ja, detektywie Hatcher. Prawo.
Nie było to chyba najwłaściwsze posunięcie, ale Laura w tej chwili była bardziej zmieszana niż przestraszona. Gdyby miał w stosunku do niej jakieś złe zamiary, to do tej pory już by je ujawnił. W tym momencie odczuwała przede wszystkim po­trzebę, by maksymalnie zwiększyć dystans między sobą a nie­znajomym.
Wiedziano, że piją, głośno przeklinają, jeżdżą jak wariaci i w ogóle zachowują się poniżej wszelkiej krytyki. Byli postrachem Gregory, lokalną wersją budzącego grozę osławionego gangu, zwanego Wysłańcami Piekieł.
Odpowiadała zawsze uprzejmie, pochylając skromnie głowę i oddalając się możliwie jak najspieszniej. Bała się, iż ktoś ich zobaczy i pomyśli, że próbuje z nim flirtować.
W tym wysokim, muskularnym mężczyźnie, od którego promieniowały upór i witalność, napewno płynęła krew wikingów.
Wciąż się uśmiechając, ruszył w stronę zaparkowanego nieopodal blazera. Kathleen w żaden logiczny sposób nie umiała wytłumaczyć sobie rozdrażnienia, które towarzyszyło jej przez resztę popołudnia. Mimo to dawała sobie radę z tryskającymi energią dziećmi.
On nie ufał kotkom. Uważał je za chytre i przebiegłe bestie, gotowe w każdej chwili skoczyć do gardła.
Coś stało się z jego prawą kostką. Ból przeszył łydkę, udo, krocze i dotarł do wnętrzności.Key z trudem chwytał oddech. Pozbierał się jakoś i ruszył, byle dalej od tego fatalnego domu.
Miał w sobie coś zwierzęcego, co zarazem pociągało ją i odstręczało. Poczuła charakterystyczną, słodkawą woń krwi.
Na zdjęciach twarz Car­tera była poważna i surowa, stojący przed nią oryginał uśmiechał się. Kilka kosmyków gęstych, ciemnych włosów opadło niesfornie na czoło.
W domu traktowano ją jak bezpłatną służącą. W Egipcie pełniła funkcję impresaria rodziców.
Uznawanie przeznaczenia, Boga czy jakichś złych mocy za sprawców naszych nieszczęść jest niczym innym jak samooszukiwaniem się.
Był miłością mojego życia, a ja musiałam zostać naprawdę kimś, aby mieć nadzieję, że on spojrzy w moim kierunku.
Postawa wprawdzie wskazywała na jego wysokie urodzenie, lecz trzymał się zbyt demonstracyjnie prosto, z pogardą odnosząc się do świata. Afektowane gesty świadczyły o niepewności i słabym charakterze.
Ten ród, którego przodków nie wymieniono, pojawił się około XV wieku, w krótkim czasie przeżył swą świetność, by potem zginąć gdzieś w mrokach zapomnienia.
jako syn chłopa, a brat jedenaściorga rodzeństwa doświadczył w życiu o wiele więcej trudów niż rozpieszczony młody szlachcic.
Wieleci! Słowianie! Zabobony, pomyślał z pogardą, ale dla pewności zrobił znak krzyża i naciągnął czapkę głę­boko na uszy, biegnąc do czekającej łodzi.
Kaznodzieje mogli sobie mówić co chcieli o skarbach czekających na ludzi w niebie, ale jego zdaniem, kiedy nadchodził koniec, był definitywny. To wszystko, co przynosiła pani Śmierć. Była tylko i wyłącznie tym - śmiercią.
© 2007 - 2024 nakanapie.pl