Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "samo sama to", znaleziono 27

TO, CO NAJWAŻNIEJSZE W TWOIM ŻYCIU, TO TY SAMA, DLATEGO SPOTKAJ SIĘ ZE SOBĄ I POZNAJ SAMĄ SIEBIE.
Chciała być piękna i mieszkać w Warszawie. To miało być razem. Samo piękno bez Warszawy nie miało sensu, sama Warszawa bez piękna także nie.
Nawet jeśli czegoś się domyślił, nie dał tego po sobie poznać. Ceniła go za to, że nigdy na nią nie naciskał. Czekał cierpliwie, aż sama wyzna mu prawdę. Teraz zachował się tak samo.
Męczę się sama ze sobą. I łudzę się, że dam radę, dam radę, dam radę...
Ciągle to samo. Ja nawet nie mam siły wypowiadać tych słów.
Nie mogłam spojrzeć w lustro,czułam do siebie odrazę.Ta misja mnie zmieniła.Juz nigdy nie będę tą samą Victorià co kiedyś.Manu miał rację,mówiąc,że nie wrócę już taka sama
Chciałaś zobaczyć we mnie wiedźmę, to się w nią przeobraziłam. Z wyglądu i zachowania. Sama mnie naznaczyłaś takimi cechami. Postąpiłaś tak samo, jak spora część ludzi. Osądziłaś mnie, zanim przyjrzałaś mi się dogłębniej.
Macierzyństwo to nie zawody z samą sobą lub innymi. To nie jest wyścig po jakąś nagrodę. Jest darem samo w sobie-to kroczenie drogą, która jest tylko nasza i niepowtarzalna. Podobna do dróg wielu innych matek, ale nie taka sama. Kroczenie nią- raz łatwe, raz trudne- rozwija nas i uczy o samych sobie, o drugim człowieku, o świecie. Nie znajdziemy na niej gotowych odpowiedzi ani metod jedynie słusznych.
Co ja tu robię?, pytam często samą siebie w zamyśleniu, gdy przychodzi ta szara godzina, kiedy psa nie odróżnisz od wilka i pasterze zaganiają zwierzęta do owczarni. I sama sobie odpowiadam: Jak to co? Mieszkam. Na pustym polu i w pustym lesie. Na łące pamięci.
Głupie pomysły! Kto to widział, żeby jechać do miejscowości, która już samą nazwą wzbudza podejrzliwość. A przynajmniej niesmak.
Szczawnica.
Znaczy, że co oni tam robią? Najprawdopodobniej po piwnicach... Nie chciałbym się mądrzyć, ale już sama semantyka nie wróży niczego dobrego.
Nie ma sensu tracić życia na rozpamiętywanie przeszłości. Tak samo jak nie ma sensu martwić się przyszłością, skoro nie możemy być pewni, czy w ogóle czeka na nas jakakolwiek. Liczy się tylko teraz. – Marta zastanowiła się przez moment. – (...) Przyszłość? Sama pani wie. Co tu mówić o przyszłości w czasie wojny.
Zresztą ta sama prawidłowość udaremniająca przeżycie jako doznawanie ogromu,działa wśród samych ludzi. Można współczuć mękom jednostki, rodziny, lecz zagłada tysięcy tak samo jak milionów istnień jest zamkniętą w liczbach abstrakcją, której treści egzystencjalnej nie da się ogarnąć.
Tymczasem chodzi o coś więcej. To ta sama zimna trwoga, która ogarnia ją za każdym razem, kiedy zaczyna sobie wyobrażać: nie samo pożegnanie, ale wszystko, co przyjdzie potem: ten ból, który pociągnie ich w sposób nieunikniony na przeciwne wybrzeża, tak silny, że czuje go już teraz, chociaż Adien jest tuż obok.
Nagle dociera do mnie, że każdy jest kłamcą, absolutnie każdy, jest kłamcą, wspomnienia zaś są jak ta sama martwa natura malowana przez dziesięciu różnych malarzy. Jeden obraz będzie w tonacjach błękitu, drugi czerwony; ten surowy jak Picasso, tamten bogaty jak Rembrandt; tu ktoś zastosuje skróconą perspektywę, tam kto inny uchwyci model w dalekim planie. Pamięć jest rzeczą tak osobistą, że kiedy dwie osoby przypominają sobie to samo, to na pewno nigdy nie będzie to samo.
Kiedy zamykam oczy, wyobrażam sobie łąkę pełną kwiatów i motyli. Wbiegam na nią bosymi stopami i tańczę, jestem młoda i pełna sił… A potem widzę siebie nieco starszą i starszą, ale wciąż tak samo szczęśliwą, tak samo świeżą jak skrzydła motyla, ale kiedy otwieram oczy, motyle znikają i znowu jestem sama. Piękne, wartościowe życie jest jak taniec z motylami… Chciałabym, by moje znowu takie było.
Do­pie­ro teraz to sobie uświa­da­miam: to ja chcia­łam być lu­bia­na, zwłasz­cza przez chło­pa­ków, i dla­te­go sama się ka­ra­łam i ubie­ra­łam jak chło­pak. Bea dbała je­dy­nie o to, by wy­wo­ły­wać re­ak­cje, po­grą­żać inne dziew­czy­ny jedna po dru­giej samą swoją obec­no­ścią. Bo ona za­wsze i wszę­dzie pro­wa­dzi­ła wojnę. A praw­da jej duszy ujaw­ni­ła się w pełni wła­śnie tam­te­go po­po­łu­dnia.
Egzemplarze wypożyczone z biblioteki mają dokładnie taką samą wartość jak te kupione. A nawet większą. Oczywiście zdania na ten temat są podzielone. Niektórzy nie lubią czytać książek, które ktoś dotykał przed nimi. Ja sama wypożyczone książki lubię, a te z zagiętymi rogami, podkreślonymi fragmentami i notatkami na marginesach nawet bardziej. Dzięki temu wiem, że książka żyje, że osoby, które czytały ją przede mną czuły, rozważały i zastanawiały się nad tym, co robią. To taki ukryty dialog z ludźmi, których pewnie nie będziemy mieli okazji poznać. Łączy nas z nimi tylko fakt że sięgnęliśmy po tę samą książkę.
Ludzie są jak rzeki: woda jest we wszystkich jednakowa, wszędzie ta sama, ale rzeka bywa wąska, szeroka, spokojna, czysta, zimna, mętna, ciepła. Tak samo bywa z ludźmi. Każdy człowiek ma w sobie zalążki wszystkich ludzkich cech; czasami ujawnia te, czasami znów inne; bywa nieraz zupełnie do siebie niepodobny, pozostając jednakże wciąż sobą.
- Wszystko zepsułam. Zmarnowałam sobie życie.
Te słowa poruszyły go do gołębi, bo zaledwie kilka minut temu myślał to samo o sobie. (...) Ilu ludziom chodzi po głowie ta sama myśl?
Czy to dlatego, że mamy tak żałośnie mało czasu? I tak wiele oczekiwań, tyle marzeń, planów, wiary. A zarazem jesteśmy tacy słabi. Dążymy za tym, czego chcemy, ale gdzieś po drodze brakuje nam tchu i wydaje nam się, że ponieśliśmy klęskę.
Jeśli prawdziwa Miłość to wolność sama w sobie, on nie miał prawa jej podważać. W świecie ludzi wszystko jest nieidealne, on kiedyś był jednym z nich. Nie mógł poznać, nie mógł prawdziwie doświadczyć. Jeszcze nie nadeszło to, co doskonałe — pojawiło się to, co częściowe. Pożądanie jest ludzką częścią składową Miłości, ponieważ tego zażyczył sobie Jego Magnificencja. Inaczej nie doszłoby do powstania świata. Jednak samo pożądanie wyniszcza. Potrzeba uczuć, by rozbudzić Miłość. By prawdziwie kochać, trzeba być wolnym. A żeby być wolnym… Trzeba wybaczyć. Trzeba umieć odejść, porzucić wszelkie przywiązanie.
Śliczna lalunia z pustym wnętrzem będzie tylko sztuczną lalką w szablonowej stylizacji. Tak też będą ją postrzegać mężczyźni. Dla nich będzie tylko ładnym opakowaniem, miłą zabawką. A zabawki mają to do siebie, ze zazwyczaj szybko się nudzą. Dlatego taka Barbie musi się liczyć z tym, że dosyć szybko zostanie porzucona dla innej, ciekawszej i nowszej zabaweczki. (...)Tak samo ma się sprawa z posiadaczką pięknego wnętrza w trochę zaniedbanym opakowaniu. Faceci będą raczej omijać ją z daleka, a jeżeli jakiś się do niej zbliży, zainteresowany jej ciekawą i niezwykle bogatą osobowością, to szybko znudzi się jej towarzystwem. Bo mężczyźni (...) są wzrokowcami i sama piękna osobowość im nie wystarczy. (...) To znaczy tylko tyle, że piękny duch powinien tkwić w pięknym ciele. (...) Nie można zaniedbywać ani jednego, ani drugiego. Oto złoty środek.
Ja czułam się swego czasu tak samo. Bardzo boję się bycia zranioną po raz kolejny, dlatego teraz, zanim zdecyduję się na poważny związek, najpierw zastanowię się kilka razy. Chociaż z drugiej strony, życie płata straszne figle, a jeśli dodatkowo włącza się do tego miłość, wtedy wszystko może się zdarzyć. Teraz wiem, czego szukam. Chcę iść do przodu i być szczęśliwa. Sama lub z kimś. Wolałabym z kimś. Ty też nie musisz mnie za nic przepraszać. Z wielką chęcią czytam Twoje listy. Jeśli chcesz zwierzyć mi się z czegokolwiek i uznasz, że Ci to pomoże, wtedy nawet nie powstrzymuj się, tylko pisz, o czym tylko zechcesz, a ja, jeśli tylko będę w stanie, postaram się Tobie pomóc. Dopiero zaczynam Cię poznawać, ale coś mi się zdaje, że ta, która Cię zostawiła, nie była Ciebie warta. Jeszcze wszystko przed Tobą. P.S. Koszmary miewam rzadko i Ciebie w nich nie spotkałam:)”– zakończyła humorystycznie.
Dla mnie wyznacznikiem pewnego pułapu, jakości czy klasy sztuki jest moment, w którym czytając, oglądając czy słuchając czegoś, mam dojmujące i jaskrawe uczucie, że ktoś sformułował coś, co przeżyłem albo o czym pomyślałem. Sformułował dokładnie tak samo, tylko przy pomocy lepszego zdania, piękniejszego układu plastycznego abo lepszej kompozycji dźwięków, niż ja sobie kiedykolwiek mogłem wyobrazić. Bywa, że na chwileczkę dał mi poczucie piękna czy szczęścia. Jeżeli to znajduję w literaturze, to jest do dla mnie wielka literatura, jeżeli w kinie, to jest to dla mnie wielkie kino. Kiedy czytasz wielką literaturę, to na którejś stronie znajdujesz zdanie, które – wydaje Ci się – kiedyś sama powiedziałaś albo usłyszałaś. To jest opis albo obraz, który Ciebie głęboko dotyczy, głęboko dotyka i jest Twoim obrazem. Na tym polega wielka literatura. Co chwila odnajdujesz siebie albo kogoś zupełnie innego wprawdzie, ale myślącego tak jak Ty, widzącego to, co Ty kiedyś zobaczyłaś. Na tym polega wielka literatura, na tym samym wielkie kino. Na chwileczkę znajdujesz tam siebie.
Poczułam się bardzo zmęczona. Powoli, czepiając się poręczy łóżek, noga za nogą powlokłam się na swoje legowisko. Pomyślałam, że muszę jak najszybciej wyzdrowieć. Kobieta obok zachrypiała głosem pełnym zazdrości:
– Jaka ty musisz być szczęśliwa. Twoje dzieci żyją, a ja nie mam nikogo. Nikt już nie przyjdzie do mnie pod okno i nie zawoła: „Mamusia!”. Moich zasypało w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym w zbombardowanej kamienicy. Nikt nie przeżył z naszej rodziny. Nikt oprócz mnie, bo w tym dniu pojechałam do brata za miasto. Powiedz mi, gdzie wtedy był Bóg. Niebo jest puste – stwierdziła z goryczą. – Po stokroć wolałabym zginąć z mężem i dziećmi, niż zostać sama.
Wzruszyła ramionami.
– Ten doktor próbuje mnie leczyć, ale po co? Żebym zechciała żyć, powinien mi wyciąć skalpelem mózg. Nikt mnie nie rozumie – powiedziała nagle złym głosem. – Ty też nie.
Zaczęła kiwać się w łóżku w przód i w tył jak opuszczone dziecko w sierocińcu. Poręcz jej łóżka miarowo uderzała o ścianę, osypując tynk. W tej szpitalnej ciszy dudniący odgłos z każdą chwilą wydawał się potęgować.
Przybiegła pielęgniarka. Ta sama ruda co przedtem. Zaczęła do niej przemawiać słodkim głosem, jak do dziecka:
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Na miłość boską nie chybocz tak tym łóżkiem, bo narobisz sobie siniaków.
Kobieta nagle znieruchomiała. Popatrzyła na nią obłąkanym wzrokiem i krzyknęła:
– Zostawcie mnie w spokoju! Nikt z was nie może wiedzieć, co czuję! Nic już nie będzie takie jak przed wojną. Same się przekonacie! – dodała ostrym tonem.
Zabrzmiało to złowieszczo.
– Chcę zostać sama – wymamrotała niewyraźnie, bardziej do siebie niż do nas.
Odwróciła się i zwinęła w kłębek jak embrion. Siostra otuliła ją kocem. Dała mi sygnał oczami, żebym się nie odzywała i poszła do swoich zajęć. Odtąd ja i kobieta obok leżałyśmy w ciszy.
Nagle niepokój złapał mnie szponem za gardło. Intuicja mówiła mi, że dzieje się coś strasznego. Przekonywałam sama siebie, że to tylko nerwy, ale mój trzeci zmysł ostrzegał, że nieszczęście jest na wyciągnięcie ręki. Strach nieprzerwanie narastał.
Czas pokazał, że mój niepokój był jak najbardziej zasadny. Właśnie moje dzieci trafiły w sam środek obławy. Tuż przy szpitalu niemieckie kordony zamknęły spory odcinek ulicy. Moje dzieci znalazły się w epicentrum kotła. To była duża akcja. Brali w niej udział wszyscy: gestapo, członkowie Waffen-SS, żołnierze Wehrmachtu, a nawet młodzież z Hitlerjugend.
Henia z Mieczkiem już dawno nauczyli się rozpoznawać te wszystkie mundury. Gdy rozpoczęło się polowanie, stali spłoszeni pod murem odrapanej kamienicy i nie mogli zrobić kroku. Bali się jak nigdy dotąd. Mieczek co prawda trochę mniej, bo był zaprawiony w bojach, ale i tak był strwożony do granic.
Jak Seweryna rąbała korzenie drzew, a on stał na czatach, to wtedy też się bał, ale inaczej niż teraz. Tam był na swoim terenie. Teraz było inaczej. Nie wiedział, gdzie jest. Nie znał drogi ucieczki. U siebie znał wszystkie przesmyki i obluzowane sztachety, przez które mogło się przecisnąć tylko dziecko. Tam w Skolimowie nie mogliby go zaskoczyć. Już nieraz próbowali, ale zawsze udawało im się wymknąć.
Rozejrzał się wokół. Nigdy nie lubił tego miasta. Brama tuż obok była zamknięta. Jakaś starsza kobieta zdzierała sobie paznokcie do krwi, próbując wydrapać zamek. Jęczała przy tym płaczliwie jak kotka. Przed nimi stanęły odkryte ciężarówki, do których zaczęto upychać ludzi. Nie było szans na ucieczkę. Wszędzie były psy, a one przecież dogonią każdego. Wiedział, że wytresowali je do zagryzania. Był na siebie zły, że nie przewidział tej zasadzki i nie ochronił siostry. Prawdziwy mężczyzna by tak nie dał się zaskoczyć!
Przed ich oczami, jak w rzymskim amfiteatrze, rozgrywały się mrożące krew w żyłach sceny. Właśnie rozdzielano jakąś rodzinę, nie zważając na protesty ojca, krzyki matki i płacz małej dziewczynki w różowej sukience. Wszyscy byli elegancko ubrani. Chyba ta łapanka zaskoczyła ich w drodze na jakieś przyjęcie, bo nieśli ze sobą spory bukiet dalii. W pewnej chwili jeden z hitlerowców jak w amoku doskoczył do mężczyzny i z całej siły uderzył go pięścią w twarz. A potem powolnym ruchem wyciągnął broń, spokojnie przytknął lufę do jego czoła i strzelił. Krew i odłamki kości rozprysnęły się daleko na boki. Dziewczynka rzuciła się z płaczem do trupa taty. Padł drugi strzał.
Henia z Mieczkiem stali jak sparaliżowani. Esesman spojrzał na nich i z wolna zaczął zbliżać się w ich kierunku. Nie schował broni. „No to już po nas” – pomyślała Henia i przestała oddychać. Czuła, że pełne paniki serce uderza jak młotem. Więc to tak niewiele trzeba, żeby umrzeć? Wystarczy tylko znaleźć się nie o tej porze i nie na takiej ulicy? Szkoda, że nie zobaczy już matki. Zamknęła oczy.
Nagle z oddali usłyszeli wołanie:
– Lotar, kommen auf Hilfe6.
Właśnie nadjechał tramwaj i gestapowiec chciał go wyczyścić z ludzi.
– Lotar, schneller7.
Esesman nie zwracał jednak na niego uwagi i powoli podszedł do dzieci. Podniósł lufą brodę Heni. Otworzyła oczy i zobaczyła na sobie skupiony wzrok tamtego. Miał rozwodnione blade oczy i prawie nie było widać tęczówek. Zobaczyła tam samo zło. Panika nie pozwalała jej odwrócić głowy, choć bardzo tego chciała.
Wyczuł jej strach. Był tak namacalny, że można go było kroić nożem. Z zadowolenia pokraśniał. Lubił napawać się cudzym strachem. Wahał się, co ma zrobić.
– Lotar! Hilfe!
Naprędce ocenił mizeraki pod względem rasy. Uznał, że mogą żyć. Mieli jasne włosy. Odwrócił się zatem i dołączył do sfory.
Henia zaczęła oddychać. Przyglądała się, jak wygarniali ludzi z tramwaju, bijąc kolbami karabinów po plecach. Ustawiali ich twarzami do muru z rękami podniesionymi do góry. Potem była pobieżna rewizja i zapędzenie na platformę ciężarówki. A powietrze cięły dzikie wrzaski.
– Los, los, aber schnell, verfluchte polnische Schweine8.
Pomyślała, że pewnie zabierają ich na Pawiak albo na Szucha. Jej już nigdzie nie muszą brać. Nie muszą mordować. I tak nie ma w niej życia.
– Mam tego dość – syknęła nagle buntowniczo. – Niech mnie rozwalą od razu, teraz i tutaj.
– Spokojnie – wystękał Mieczek cichutko. – Jest okupacja, jeszcze zdążą nas zabić. Nie tu, to gdzie indziej.
W tym samym momencie jakiś młody chłopak odepchnął Niemca i zaczął uciekać. Jego długie nogi w brązowych oficerkach miarowo odbijały się od szarego bruku. Otworzyli do niego ogień bez ostrzeżenia. On też wyciągnął spod marynarki automat i zaczął do nich strzelać na odlew. Kule rykoszetem zaczęły tańczyć po murach. Strzelanina nie trwała długo, bo skosili go serią karabinu maszynowego.
Gdy padł, Henia pomyślała, że jego rozpięta marynarka rozłożyła się na boki jak skrzydła anioła. Była blada jak ściana. Mieczek też patrzył na ciało jak zahipnotyzowany. Jego oczy zamieniły się w szklane paciorki. Nie mógł nimi poruszać na boki. Kałuża krwi rozlewała się coraz dalej i dalej. „Ile jej człowiek w sobie ma” – myślał zafrapowany.
Zdarzenia następowały lawinowo. Akcja była szybka. Teraz wygarniano ludzi z pobliskiego sklepiku i małej kawiarenki. Zbyt opieszałych bito lub zabijano na miejscu. W tej łapance nie honorowano żadnych zaświadczeń. Puścili tylko jednego mężczyznę, który wymachując jakimś dokumentem, głośno krzyczał: – Kriegswichtige Betriebe9.
– Co jest? – spytał Mieczek scenicznym szeptem.
Nie odezwała się, więc ponowił pytanie:
– No mów, co to znaczy? – Z natury był dociekliwy.
– Pracuje dla wojska – wyjaśniła mu krótko. – Jest im potrzebny.
A potem ulica ucichła i zrobiło się pusto. Jazgot i krzyki ustały. Odjechali tak nagle, jak nagle się pojawili. Rozwiali się niczym zjawy. Na ulicy zostali tylko oni. Nie było już tych czarnych duchów z trupimi czaszkami.
Stali przytuleni do siebie, kurczowo trzymając się za ręce. Jedyni pozostawieni samymi sobie z całego tłumu.
– Dlaczego nas nie zabrali? – spytała zdziwiona Henia. – A może to się wcale nie wydarzyło?
– Wydarzyło się – potwierdził Mieczek zapatrzony w kałużę krwi, stygnące ciało chłopaka i zgruchmiony bukiet dalii.
Powoli na ulicę zaczęli wychodzić ludzie. Otwierano z chrzęstem zasuwy bram. Nadjechały ryksze i zaczęły przejeżdżać wypełnione po brzegi tramwaje. Zrobiło się gwarno. Życie zaczynało tętnić swoim zwykłym okupacyjnym rytmem. Przechodnie mijali ich, jakby nic się nie wydarzyło.
A oni nadal stali jak sparaliżowani. Niezdolni do wykonania ruchu, jakby mieli nogi przymocowane do trotuaru. Ciągle w tym samym miejscu, w półcieniu pod wielkim balkonem. Jakaś kobieta litościwie otworzyła okno i do nich krzyknęła: – Dzieci, idźcie do domu.
W końcu Mieczek odważył się zrobić pierwszy krok, a potem następny, a później oboje ruszyli w kierunku pociągu coraz szybciej i szybciej, aż puścili się biegiem. Wiatr rozwiewał mu włosy, a jej porywał warkocze. Biegnąc, rozglądali się dookoła. Nie chcieli już spotkać tych czarnych diabłów.
Jak wpadli na peron, poczuli się odrobinę bezpieczniej. O dziwo, nie było psów i żandarmów. Pociąg przyjechał szybko. W przedziale Mieczek wysapał zdyszanym głosem:
– Dobrze, że z mamą jest coraz lepiej. – Na czole lśniły mu krople potu.
Henia pokiwała głową bez słów. Pomyślała, że nigdy nie zapomni tego dnia i tych drapieżnych wpatrzonych w siebie hitlerowskich oczu. Miała nadzieję, że się jej nie przyśnią. Byłby to najgorszy z możliwych koszmarów.
Karta na stoliku, nie ma żadnego triku, karta taka sama, zgadnij gdzie jest dama?
Polki pokochały panią Kwaśniewską, ponieważ spełniła ich sen o tym, ze pierwsza dama jest taka sama jak one. Podziwiały ją, inspirowały jej stylem.
Ludzie szybko dostrzegli, że pierwsza dama od początku angażowała się w mnóstwo projektów. Wiele z nich sama tworzyła, zawsze była w nich wiarygodna.
- Agata Młynarska (dziennikarka).
Motto: „Urazy nie tyle szkodzą tym, wobec kogo je żywimy, ile jeno nam, którzy nosimy je w sercu” Fragment książki "Wyrwać chwasta": – Przygotowania do ślubu szły swoim spokojnym torem. Mieliśmy kupione obrączki, zamówioną mszę i wynajęty lokal na małe przyjęcie. Ja co prawda rodziny nie mam, ale kilku przyjaciół i rodzina Joanny to miało być ponad dwadzieścia osób. W ową sobotę 17 sierpnia spotkaliśmy się, aby pójść do kina. Nawet nie pamiętam na co. W każdym bądź razie w centrum, w kinie w centrum mieliśmy być… Ku mojemu zaskoczeniu Joasia oświadczyła mi, że zmieniła plany, że ślubu nie będzie. Ja próbowałem dowiedzieć się dlaczego. Najpierw nie chciała mi powiedzieć, tylko prosiła o przyjęcie przeprosin, że już więcej nie się spotkamy. W końcu uległa i powiedziała, że dwa miesiące wcześniej poznała kogoś, i że jest to coś niespotykanego. Kiedy ja zapytałem ją, jak to jest, że dwa miesiące spotykała się z kimś i mi o tym nie powiedziała, to ona odpowiedziała, że chciała przekonać się, że nie jest to chwilowe zauroczenie. Oznaczało to, że ona mnie po prostu zdradzała, bo ja byłem jej narzeczonym, bo ja się oświadczyłem w maju… Tak mnie to zatkało, że nawet nie zauważyłem, kiedy odeszła, nawet nie widziałem jej opuszczającej mnie. Kiedy się ocknąłem, to nie wiem, czy bardziej byłem zły czy smutny. Na pewno byłem załamany. Jak załamany, to wiadomo… Wypiłem jedno piwo, potem drugie. – W tym momencie Orest wypił kilka łyków nalanego mu przez Pawła piwa. – Wróciłem do domu i była pewnie piąta, może wpół do szóstej po południu. Mama zdziwiła się, co ja tak szybko wróciłem. Zamknąłem się w swoim pokoju i nie chciałem jej powiedzieć. Mama zrobiła herbatę i przyniosła mi. „Co się stało?” – spytała mnie. „Joasia mnie rzuciła” – odpowiedziałem… Tu Orest przerwał. Wypił jeszcze dwa łyki piwa. Spoglądał na Pawła i Agnieszkę, jakby szukając pocieszenia, bowiem opowiadanie wyzwalało w nim na nowo owe nieprzyjemne emocje, które wielokroć mu się przypominały w ostatnich latach. Wojtek dał mamie znać, że chce mu się pić, więc Agnieszka podała mu jego plastykowy kubeczek z dzióbkiem z jego ulubionym napojem pomarańczowym. Dziecko pokazało jednak na szklankę tatusinego piwa. – Ty nie możesz tego pić! To jest bardzo niesmaczne. – Tak, Wojtuś! Mama ma rację – wsparł ją Orest. – To jest niesmaczne i niezdrowe. Malec pokręcił głową na znak, że ma inne zdanie. Chwyciwszy w końcu swój kubek, poszedł z nim pod telewizor z bajką na ekranie. Oczy Agnieszki i Pawła skierowały się na Oresta. – W efekcie pokłóciłem się z mamą, bo ona wymyśliła sobie, że to na pewno moja wina. „To przez ten twój egocentryzm” – mówiła. Wtedy ja wypaliłem jej, że przez tę jej zaborczą miłość ja ociągałem się z przedstawieniem Joasi i że bylibyśmy już po ślubie. W każdym bądź razie dyskutowaliśmy głośno, co potwierdziły potem zeznania Rogalowej odczytane na rozprawie. Coś koło szóstej – wpół do siódmej wyszedłem z domu. No, wyleciałem… Rogalowa zeznała, że trzasnąłem drzwiami. Ciebie, Paweł, nie było, więc poszedłem do Parku Dreszera. Na naszą ławkę, wiesz którą, tam w kącie pod kasztanem. Po drodze kupiłem dwa piwa. Byłbym pewnie wypił i wrócił, ale przyplątało się takich dwóch meneli i zadeklarowali mi swoje towarzystwo. We wszystkim mi przytakiwali i szybko wyrazili gotowość skoczenia po wódeczkę, tylko że akurat nie byli przy forsie. Ja akurat byłem dziany, więc taki goniec, co to skoczy i przyniesie, był mi na rękę. Nie mógł przepaść z banknotem, bo miałem jego kumpla jako zastaw. Wrócił więc i mieliśmy zapas rozweselacza na jakiś czas. Na krótki czas. Potem za gońca robił ten drugi, a potem były jeszcze dwie zmiany, a potem zrobiło się ciemno na dworze i w moich oczach, a potem obudziłem się nad ranem i wróciłem do domu prosto do swego pokoju i na swoje łóżko, a potem rano była policja i ja nie miałem alibi na noc. A mama już nie żyła. Zginęła w parku, podobno przed północą, ugodzona nożem. A potem się okazało, że na tym nożu nie było odcisków palców, ale były fragmenty naskórka z moim DNA… Orest zamilkł. Nastała cisza. Tylko z telewizora leciały jakieś głosy bohaterów dziecięcej kreskówki. Powoli zaczął wycierać chusteczką najpierw oczy, a potem nos. Paweł dolał mu piwa, a on bezwiednie wypił do dna szklanki. – Rogalowa mówiła, że po wpół do jedenastej w nocy twoja mama wyszła z mieszkania – Paweł mówił to cicho i ze smutkiem. – Dlaczego ona szła cię szukać, przecież nigdy wcześniej nie robiła tego, chociaż czasami nie wracałeś na noc? Skąd – kurna – wpadła na pomysł, żeby szukać cię akurat w Parku Dreszera? – Nie wiem. Kiedyś nie było komórek, więc nie zawsze miała wiadomość, gdzie się podziewałem. Myślałem, że się do tego przyzwyczaiła. Ale widocznie myliłem się. A twoja mama, gdzie by cię szukała? Chyba też w parku, co nie? – Może masz i rację. Ale ty nie nosiłeś noża, prawda? – Pewnie, że nie! Nigdy. Tak samo jak ty. – To w takim razie nie był twój nóż. Nie było na nim odcisków, a to znaczy, że ktoś je musiał specjalnie powycierać. Ty byłeś pijany, więc nie mogłeś… – Ja też tak myślę, ale policji, prokuratora i sędziów to nie przekonało. – Jeśli był twój naskórek, twoje DNA, to ktoś musiał tym nożem ocierać o ciebie. Twoją mamę znaleziono w alejce bocznej, tuż przy alejce głównej, a stamtąd do ławki pod kasztanem jeszcze jest kawałek drogi. – To co z tego? – To kto wiedział, że ty tam jesteś? Ci dwaj menele, jak ich nazwałeś… To może oni zabili twoją matkę, czy nie wydaje ci się? – Właśnie, że wydaje mi się, że to nie mogli być oni. To byli pijacy, a nie zbiry. – A ty byłeś mordercą? – No co ty!?! – No właśnie. A jednak ciebie skazali. – Dzisiaj przyszedł do nas Orest jako skazany morderca – zaczęła bardzo poważnie Agnieszka, zwracając się do Pawła – a jednak ja nie bałam się, bo miałam inne przeświadczenie. Dlatego ja rozumiem go, że ma inne przeczucie. – To sobie posiedziałeś za nie swoje, a co na to twój obrońca? Nie potrafił cię wyciągnąć z tego? – Papuga to facet w porządku. Chciał. Tylko ja już nie chciałem. Odechciało mi się. Nie miałem przecież nikogo na świecie. Miałem tylko mamę. – A my? O nas nie pomyślałeś? – Nie gniewaj się! Mówię o rodzinie. Was nie chciałem w ogóle w to mieszać. Nawet nie wiedziałem, że się ożeniłeś. – Bo nie chciałeś wiedzieć. Przysłałeś tylko list, żebym postarał się odbierać pocztę, bo inaczej skrzynka się zapcha, i prosiłeś, żeby cię nie odwiedzać i nie pisać do ciebie. – Bo tak chciałem. Miałem chyba do tego prawo! – ostatnie zdanie wypowiedział już w stanie wzburzenia. – Nie unoś się! Nawet jak sobie pokrzyczysz, to ja nie przestanę być twoim kolegą. Zaraz ci przyniosę korespondencję. Paweł poszedł do drugiego pokoju i po chwili powrócił ze skrzynką plastykową pełną listów i druków. Postawił to na podłodze obok Oresta. – Oto, Orek, listy do ciebie! Faktycznie skrzynka by się zapchała. Dorobiłem kluczyk i odbierałem. Potem wymienili skrzynki na unijne i dozorca dał mi kluczyk do twego numeru. Jest przyczepiony do skrzynki. Ten pan Marek to porządny gość. Pomógł mi też usunąć taśmy policyjne z drzwi twego mieszkania. – No właśnie. Nie zauważyłem żadnych taśm. A przecież musieli oplombować mieszkanie. Czy nikt się o to nie przyczepił? – Nakleić to oni umieją. Tylko co z tego? Miał to być sygnał dla potencjalnych złodziei? Ja zerwałem nocą, a pan Marek elegancko umył drzwi wcześnie rano. Codziennie sprawdzał, czy nie ma śladów włamania i gdy tylko się spotykaliśmy, zdawał mi raporty. Ja sam też sprawdzałem co dwa, trzy dni. O kolegów się dba. – Dziękuję ci. Będę miał co przeglądać, bo tych pism jest dużo. Dzisiaj nawet nie wyszedłem po bułkę. Nie bardzo wiem, od czego zacząć porządkowanie swoich spraw. – To ja ci zaraz zrobię kanapki na śniadanie – zadeklarowała Agnieszka. – Nie ma potrzeby. To była obfita obiadokolacja. A wyjść rano z domu to może być bardzo pożyteczna sprawa. – Masz chociaż pieniądze? – Mam trochę w portfelu i portmonetce. Miałem też nieco na koncie – Orest raz jeszcze zerknął na kosz z korespondencją. – Kosz to wam oddam potem, bo nie zabiorę się z tym pod pachą. – Nie dziw się, ale jeden rodzaj korespondencji otwierałem – Paweł zaczął się tłumaczyć. – Z energetyki. Rachunki opłacałem na bieżąco, chociaż były to w zasadzie opłaty za gotowość, bo zużycie to było tylko pewnie z lodówki. Policja raczej nie wpadła na pomysł, żeby ją wyłączyć. A ja nie miałem dostępu. Jeśli tam coś było, to czeka cię niezłe sprzątanie, bo musiało się ześmierdnąć. Gaz, telefon, opłaty dla administracji, woda i kanaliza, centralne ogrzewanie – to wszystko to będą poważne kwoty. Musisz domówić się ze spółdzielnią, żeby ci to rozłożyli. Centralnego nie mogli odciąć, ale prąd by odcięli. Dlatego płaciłem. – Dziękuję. Postaram się jak najszybciej oddać ci. Dziękuję też, że mi uświadomiłeś, ile mnie jeszcze spraw czeka do uporządkowania. Osiem lat to szmat czasu. Oby nie zjadły mnie odsetki! – Co ty już tak się wypowiadasz, jakbyś zbierał się do wyjścia. Hola, hola. Nie widzieliśmy się, kurna, tyle czasu, więc mamy jeszcze dużo do opowiadania sobie. Piwa nie mam w zapasie. Mogę ewentualnie wyskoczyć. Ale mam wódeczkę. Przecież tak po małym, powoli, nieśpiesznie, to nie będzie żaden kłopot. – Macie małe dzieci. Trzeba je wykąpać, położyć spać. – Co ty się martwisz o moje dzieci! A ile to razy ja jestem w trasie, a Agnisia musi sobie radzić sama. I radzi sobie. Doskonale sobie radzi. Spotykam kolegę, którego nie widziałem osiem lat, więc chyba żoneczka to zrozumie. Czy dobrze myślę? – zwrócił się do Agnieszki. – Dobrze, ale częściowo. Pogadajcie sobie jeszcze trochę, ale nie dłużej niż do dwudziestej drugiej, bo ty jutro idziesz do pracy. I nie pijcie za dużo, bo ty pracujesz za kierownicą. Nie chciałabym, żebyś poszedł za kratki za jazdę po alkoholu. Jasne? – Masz w zupełności rację, kochanie. Masz rację i będzie tak, jak powiedziałaś.
© 2007 - 2024 nakanapie.pl