To już któraś książka z kolei, która utwierdza mnie w fakcie, że wprost UWIELBIAM fabularyzowane (auto)biografie. Oczywiście wiadomo, że nie z każdą by mi kliknęło. Style są różne. 𝘕𝘪𝘦𝘴𝘱𝘰𝘬𝘰𝘫𝘯𝘪 też nie są wybitni. Ale płynność czytania została zachowana, więc zdecydowanie dołączam ich do puli!
Zaczynając lekturę, miałam podobne uczucie jak na początku każdej książki Atwood. W głowie automatycznie pojawiła mi się myśl "o, to ona, właśnie ta autorka, to jej styl". Takim oto sposobem Linn Ullmann po zaledwie jednej książce (𝘡𝘢𝘯𝘪𝘮 𝘻𝘢ś𝘯𝘪𝘦𝘴𝘻 czytanej w zeszłym roku) umościła sobie w mojej czytelniczej perspektywie przytulne i stabilne gniazdko.
Dla fanów Bergmana myślę świetna rzecz, chociaż wcale nie jest on w ścisłym centrum fabuły. Dużo jest też o Liv Ullmann, jej karierze oraz relacji z Linn i różnymi mężczyznami. Autorka czasem mówi o sobie w trzeciej osobie, per "dziewczynka", co wprowadza wątek niemożności identyfikacji ze swoją młodszą wersją lub też bagatelizowania swojej egzystencji (np. w życiu rodziców). Kolejność wspomnień jest nieco chaotyczna, ale Linn już tak ma. Co warto docenić to na pewno to, z jaką łatwością autorka przechodzi z perspektywy dziecka do dorosłej osoby i jak przekonująca w tym jest.
Ostatnie (mniej więcej) sto stron już trochę wymęczyłam (ma ich grubo ponad 400) – ale to może tylko dlatego, że spędziłam z 𝘕𝘪𝘦𝘴𝘱𝘰𝘬𝘰𝘫𝘯𝘺𝘮𝘪 niemal cały miesiąc i miałam już wielką ochotę, by zacząć coś nowego. Nie zwaliła mnie ta książka z ...