Miałem spore obawy, bo nie znoszę płytkich starć z obcymi najeźdźcami. Tymczasem to wojna niemal bez wojny, gdzie kosmici bawią się ludzką determinacją i paniką. Napisane, jakby w stylu Alberta Camus. Czyli konflikt z punktu widzenia społecznego, militarnego, widziany oczami Londynu zamierającego na widok pokracznych istot z trójnogami. Wojna przybierająca formy karykaturalne, bo jak pokonać parowe demony z kosmosu, jak artyleria nie działa, kawaleria wojskowa zawodzi, a nastroje w społeczeństwie są podzielone i zdezorganizowane? Bezradność, apatia, impas sytuacyjny, klatka złożona ze zbiorowej winy. Dosyć nieoczywisty narracyjnie - próbujący zrozumieć nienazwaną rasę. Gra psychologiczna nie każdemu się spodoba. Podejrzewam nawet miarowe znużenie przez czytelników nastawionych na bojowe doznania. Przykro mi, nie tędy droga. Bardziej reportaż z drugiej ręki niż epokowa przepychanka z ,,dziadami'' z gwiazd. Okrutnie wykluczająca rozum oraz emocje, których kosmici nie posiadają. Obcy są za obcy, obojętni, z którymi nie uda się żaden kontakt pacyfistyczny czy traktat pokojowy. Oczywiście lepszy od adaptacji filmowej, ale to zrozumiałe - nie ma tam głębszej filozofii, a filmy Spielberga uważam, ogólnie, za przereklamowane. Klasyka klasyką, ale odczuwa się ciężar XIX-wiecznej panoramy miasta, powolnej podbudowy pod tezę, że jesteśmy ślepi i pozbawieni cienia szansy z maszynami bez odczuć.