Zapowiadane jako światowy bestseller „Oczy Mony”, dedykowane wszystkim dziadkom i babciom na świecie – mimo, że niosą pewne przekazy uniwersalne - uważam za książkę znakomitą, ale raczej niszową. W każdym razie – trudną w odbiorze zarówno dla większości dziadków i babć, jak i – tym bardziej – dla małoletnich wnucząt. Autorem jest historyk sztuki i – zapewne – pasjonat tej dziedziny. Nie wiem, czy ma dziesięcioletnią wnuczkę, ani czy w ogóle rozmawia często z dziećmi w tym wieku. W książce bowiem mamy ogromny zbiór informacji o wybranych dziełach sztuki, które bohaterowie tej opowieści – dziadek i dziesięcioletnia wnuczka – oglądają i omawiają wspólnie w czasie wędrówek po paryskich muzeach. Sam pomysł, żeby zabierać tracącą wzrok wnuczkę do muzeum, zamiast do zaleconego przez pediatrę psychiatry, uważam za znakomity pomysł, godny naśladowania. I to jest ten uniwersalny przekaz, zapewne też o to właśnie chodziło autorowi w dedykacji. O to, żeby poświęcać dzieciom swój czas i troskę, pokazywać im to, co piękne, wzbudzać w nich zainteresowanie dziełami sztuki. Nie wystarczy nakarmić, ubrać i posłać do szkoły. Trzeba z nimi rozmawiać, objaśniać świat i pokazywać jego najlepsze strony.
Natomiast jeśli chodzi o zasadniczą treść, to wydaje mi się nieco oderwana od rzeczywistości. Przybliżając krótko fabułę: mała Mona traci wzrok, pediatra i okulista zalecają wizyty u psychiatry, aby pomógł dziewczynce oswoić się z tą sytuacją. Rodzice proszą o pomoc dziadka, który ma co środę zaprowadzać wnuczkę do owego psychiatry. Dziadek jednak, pasjonat sztuki i ekscentryk, ma swój plan. Zamiast do lekarza, zabiera wnuczkę co tydzień do jednego z paryskich muzeów, gdzie za każdym razem oglądają jedno dzieło sztuki. Jest tych dzieł, przeważnie obrazów, tyle ile tygodni w roku, jaki według przewidywań lekarzy pozostał dziewczynce do momentu całkowitej utraty wzroku. Mankamentem książki jest umiejscowienie reprodukcji tych obrazów na rozkładanej obwolucie – 52 sztuki mikroskopijnej wielkości raczej kiepsko się w ten sposób ogląda. Dużym plusem byłyby reprodukcje całostronicowe, na początku każdego z 52 rozdziałów. Wtedy byłaby to interesująca lekcja o sztuce. W książce chodziło widocznie bardziej o nacisk na relacje dziadka z wnuczką, dlatego same obrazy zostały zepchnięte „na zaplecze”.
Dziadek Mony wybiera dzieła sztuki mało oczywiste, raczej trudne w odbiorze i interpretacji, a następnie w każdej „sesji” opowiada szczegółowo o treści obrazu (lub rzeźby), o twórcy, o przekazie, jaki niesie owo dzieło. Są to rozważania bardzo interesujące, ale na poziomie minimum nastolatka. Oczywiście są dzieci wybitnie zainteresowane filozofią i historią sztuki, jednak z reguły na tym etapie mają jeszcze za mało wiedzy ogólnej, żeby takiego dziadka zrozumieć i przy tym się nie znudzić. Pewnie – fajnie jest pójść z dziadkiem do muzeum, pooglądać obrazy, ale tutaj mamy obrazy w dużej części mało interesujące dla dziecka, a towarzyszące im objaśnienia zawierają tyle nawiązań do historii w ogóle i historii sztuki w szczególności, że trudno uwierzyć, aby dziesięciolatka ten kontekst kojarzyła i pojmowała. Do tego filozoficzne dywagacje w zbyt dużej dawce dla przeciętnego dziesięciolatka raczej nie do przetrawienia.
Książkę poleciłabym pasjonatom sztuki, którzy chcieliby wybrać się do paryskich muzeów – duża porcja interesującej wiedzy o znajdujących się tam dziełach sztuki. Dla wszystkich babć i dziadków – jedynie jako wskazówka, że z wnuczkami należy spędzać dużo czasu, rozmawiać z nimi, objaśniać im świat. Dla młodych czytelników – zupełnie nie, może dopiero w liceum, jeśli zainteresuje ich sztuka. Nie dla czytelników preferujących popularne współczesne powieści, połykających treść w pogoni za szybką akcją. Książka świetna, ale nie dla każdego.