Kim Thuy, kanadyjska pisarka, a także tłumacz i prawnik - urodziła się w 1968 roku w Sajgonie. W wieku 10 lat wraz z rodzicami wyemigrowała do Kanady. „Ru” to jest jej debiut literacki, książka wielokrotnie wyróżniana i nagradzana, przetłumaczona dotąd na 15 języków.
Ru, to narratorka pamiętnika, ale książka jest tak osobista i refleksyjna, że z pewnością w dużym stopniu jest autobiografią autorki.
Ru – to imię, które w Wietnamie kojarzy się z beztroskim dzieciństwem i bezpieczeństwem, a oznacza „kołysankę”. W nowym życiu - w miejscu, gdzie bohaterkę rzucił los, jej imię nabrało odmiennego znaczenia. W języku francuskim „ru” oznacza „źródełko, mały strumyczek”, ale też „upływ łez, krwi i pieniędzy”. Śmiało można powiedzieć że ta ostatnia, złowieszcza symbolika stała się motywem przewodnim książki, bo jest to historia gorzkich łez, przelanej krwi i utraconego dziedzictwa.
„Ru” to pamiętnik ukazujący drogę, jaką przebyła dziewczynka wraz z rodziną, ale też z tysiącami uchodźców z kraju ogarniętego przez wojnę; przez podróż w nieznane pod pokładem statku w nieludzkich warunkach, w towarzystwie przeraźliwego strachu przed chorobą, głodem, sztormem i piratami; przez trudne warunki w przeludnionym obozie dla uchodźców w Malezji, aż do miejsca przeznaczenia i przystosowania się do nowego życia.
Książka jest pod wieloma względami niezwykła. Układ pamiętnika jest zwięzły, ot króciutkie rozdziały, poszczególne strony, notki – jak informacyjne fiszki. Tu nie ma nic zbędnego, żadnych pisarskich wygibasów, żadnego literackiego rozpasania. Krótkie odsłony, mocne obrazy – chwile, które najgłębiej utkwiły w pamięci przedstawione w zwarty, ale też poetycki sposób. Wydaje mi się, że uczestniczę w pokazie slajdów, albo oglądam stosik zdjęć wydartych z rodzinnego albumu…tyle tylko, że często pośród uśmiechniętych portretów rodzinnych oglądam także strzępy przejmujących wspomnień, migawki cierpienia.
Wydawać by się mogło, że poszczególne rozdziały – te wszystkie karteluszki - są luźno ułożone, przypadkowo, bo nie są podporządkowane czasowi. Ale to wrażenie jest pozorne, tu nie ma chaosu. Rozpoczynając rozdział, nowy temat, autorka podejmuje jakąś myśl przerwaną w poprzednim miejscu. Jakiś ukryty impuls naprowadza jej wspomnienia na inne tory. W ten sposób autorka uzyskuje spójną całość, podobnie jak w koralach poszczególne paciorki utrzymują się dzięki zgrabnie ukrytej nici.
Język jest oszczędny, ale nie suchy. Obrazowy i przejmujący. Niezwykle sugestywny. Sprawiający, że od chwili przeczytania tej książki nic już nie zabrzmi tak głośno, jak szelest stu dolarowych banknotów rzucanych przez turystów do stóp nagich, wietnamskich dziewcząt… Sprawiający, że historia jednego rozstrzelanego dziecka bardziej wstrząsa czytelnikiem niż opis żołnierzy masowo ginących na froncie…
Nie powinny nikogo wprowadzić w błąd niepozorne rozmiary tej książeczki, bo to nie jest błaha nowelka. To wielopłaszczyznowy obraz, w którym zawarta została historia rodziny (z uwzględnieniem całej plejady barwnych postaci ciotek, wujów i kuzynów), historia konieczności przystosowania się do nowych warunków, kiedy trzeba porzucić salony, ugiąć kark i zacząć szukać łaski u innego człowieka. To także wojna widziana oczami dziecka. Historia Wietnamu znana dotąd czytelnikowi głównie z hollywoodzkich produkcji (np. problem dzieci, które spłodzili amerykańscy żołnierze, a które zostały skazane na życie poza marginesem). To chwila zadumy nad rolą kobiet w Wietnamie, wreszcie liczne osobiste refleksje autorki.
Narracja także jest wyjątkowa. Kim Thuy przedstawia koszmar wojny, tułaczkę, trud odnajdywania się w nowym życiu, chorobę dziecka – z dojrzałością osoby pogodzonej z losem, w sposób niemal surowy, bez upiększania ale też bez ciskania oskarżeń.
Myślałam, że sobie będę dozować przyjemność płynącą z lektury, ale też stopniować wrażenia, jakie na mnie ona wywołuje. Nic z tego. Historia pochłonęła mnie bez reszty. Przepadłam na całą noc.