„Krucha wieczność” to już trzeci tom cyklu o wróżkach, który zrodził się pod piórem znanej mi autorki, Melissy Marr. Powiem szczerze, że podchodziłam do tej książki z mieszanką ciekawości i lęku. Pierwszy tom mnie oczarował, jednak drugi, chociaż nie można powiedzieć, że nie dorastał do pięt swojemu poprzednikowi, to niewątpliwie ostał się na niższym poziomie. Czego zatem mogłam oczekiwać od kontynuacji?
Ash z dnia na dzień coraz bardziej zatraca się w pragnieniach swojego dworu. Cały czas poddawana kuszeniu swego króla, dziewczyna zaczyna naginać własne zasady, niegdyś jeszcze chroniące jej związek. Kennan jest rozstrojony, a w przypadku Króla Lata to bardzo źle. Staje się wybuchowy i zmienny w uczuciach. Postawiony między młotem, a kowadłem, nie potrafi wybrać pomiędzy wcześniejszą miłością – Deną, a dworem, na którym jest władcą. Wzajemne stosunki pomiędzy dworami, także nie nastrajają do pokoju. Niall cały czas utrzymuje urazę do swojego byłego przyjaciela, który w odpowiednim momencie nie postąpił jak na druha przystało. Seth pozyskuje nowych znajomych w świecie wróżek, jednak nikt nie potrafi mu poradzić, jak chłopak powinien się zachować w nowej sytuacji. Rozgoryczony perspektywami, jakie stawia mu życie, młody mężczyzna ucieka się do niebezpiecznych środków…
Jestem trochę rozczarowana. Może nie tylko trochę – bardzo. Długo się zbierałam na napisanie tej recenzji. Książka już dawno stoi na swoim honorowym miejscu, przy poprzednich tomach, a ja przez cały ten czas tak zerkałam na nią i zastanawiałam się, co właściwie mi tutaj nie grało. Jeśli chodzi o sam poziom książki to był dobry, ale też nie lepszy niż wcześniej. Cały czas mam wrażenie niedosytu, ale nie takiego, który charakteryzuje się pragnieniem sięgnięcia po następną część cyklu. Jako czytelnik, najzwyczajniej w świecie sądzę, że to co dostałam od autorki, to za mało. Miałam nadzieję na więcej akcji, może humoru czy chociażby zwykłej melodramatyczności.
"Stali w milczeniu, zatraceni w dźwiękach. Nuty ich unosiły, kradły ich sekrety, dusze i obracały ich w wirze powietrza i wody, gdzie nie było bólu. Nie było zmartwień. Nie było strachu. Wrażenie doskonałości sączyło się pod jego skórę, aż nie mógł pomieścić go więcej."*
Najbardziej zdenerwowałam się, gdy zauważyłam, że w powieści na okrągło jest wałkowany wątek nieskazitelnej miłości pomiędzy dwójką bohaterów, którzy są bezradni wobec mijającego czasu. Litości! Troszkę informacji na ten temat? Nie mam przeciwwskazań. To jest tak jak z majonezem. Jako dodatek do kanapki, poprawia smak, a czasem nawet i wygląd. Co innego, jeśli weźmie się stołową łychę i zacznie opychać tym na akord. Bez wątpienia efektem końcowym będą owacje barwniej wyglądającego tłumu. Wątek romantyczny także zepchnął na bok akcję, która wcześniej była niczego sobie. Większość rzeczy sprowadziła się do niewątpliwie jakże interesującego trójkąta – Kennana, Ash oraz Setha.
Jedyne co zapamiętałam z książki to niezbyt zaskakujące zakończenie, które zapewne zostanie pociągnięte na dwa tomy następne, oraz multum zbędnych informacji, kto z kim mógłby być szczęśliwy, a nie jest. W „Kruchej wieczności” było zdecydowanie za mało dynamicznej akcji, ciekawej intrygi czy też uroku „Królowej Lata”. Starszym czytelnikom bez wahania polecam świat wróżek w wykonaniu pani Moning. Z tych powieści ani niczego się nie zapomina, ani w nich niczego nie wytyka. Albo jest tego zwyczajnie tak mało, że można ominąć milczeniem. Jeśli chodzi o książki młodzieżowe, no cóż… zawodzą mnie na całej linii. Moja wiara w ten gatunek jest tak krucha, że niedługo ich czytanie porzucę na wieczność.
* Cytat pochodzi z pierwszego wydania książki