Nawet dość długo zastanawiałem się nad tym jakim przymiotnikiem obdarzyć tę powieść na początek, jak nazwać problem, który z nią mam. I myślę, że najlepszym sformułowaniem będzie tu "powieść wyspowa". Tak, tekst Zielkego składa się z wysp, wysp niezłego, dobrego niekiedy tekstu, rozdzielonych jednak jakimś dziwnym morzem. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest zbiór opowiadań, ani nawet powieść zbliżająca się do formuły zbioru opowiadań, mamy tu jedną ciągłą historię, ale w tej historii trafiamy be przerwy na te "wyspy" i to "morze".
Nie widzimy logicznego rozwoju większości istotnych dla rozwoju fabuły spraw. Nie czujemy w ogóle tego, czemu dziennikarka będąca główną bohaterką książki zmienia zdanie o biznesmenie, o którym pisze. Od początku wiemy, że zmieni zdanie i to się oczywiście dzieje, ale dlaczego, jak - tego w gruncie rzeczy nie pojmujemy. Podobnie nie wiemy czemu zaczyna wątpić w winę oskarżonych. Znowuż, od początku wiadomo, że to się wydarzy, ale co właściwie wpłynęło na jej osąd - tego nawet się nie domyślamy. I tak dalej, tyczy to bardzo wielu spraw w tej książce. Jest "wyspa" gdy biznesmen jest fajny i sympatyczny, a potem ta, gdy jest podejrzany, obie napisane powiedzmy, że w miarę sprawnie, ale co było pomiędzy nimi? Ano owo morze jakiejś literackiej nicości.
Nieco lepiej jest w końcówce powieści, zmiana narracji z dwu- (ok., tak naprawdę trzy-) na wieloosobową sprawie, że naprawdę się w to angażujemy, naprawdę chcemy wnikać w tę historię. Tak, dosłownie siedziałem nad książką i chłonąłem kolejne strony. Ale i tu czujemy pewne takie niedopowiedzenie w wątkach.
Autor miał niewątpliwie kilka ciekawych pomysłów, czujemy, jakby żonglował nimi wręcz nonszalancko, widzimy, jak podrzuca ciekawe tropy jak by chciał pokazać - "patrzcie ile rzeczy mógłbym tu zrobić". Ta nonszalancja, wręcz brawura pisarza nijak nie razi, to działa jednoznacznie na korzyść książki.
Za to minus za kreację świata - obraz środowiska dziennikarskiego jest niewiarygodny. To zresztą w pewnym sensie grzech pierworodny, takie dziennikarskie śledztwo nie mogłoby mieć dziś miejsca, takie reportaże już się nie ukazują. A już na pewno nie w gazetach zbliżających się profilem do tabloidu. Co za tym idzie także w relacji dziennikarki z szefem było coś wręcz... naiwnego. Podobnie obraz drogi życiowej porywaczy - jest niewiarygodny, zwyczajnie naciągany. Co więcej, ich świat jakoś tam czujemy tylko w pierwszych partiach tekstu, potem już w ogóle. I, tak, tu też powraca wzmiankowany już grzech wyspowości.
Plusik za wątki seksualne, nie raziły, choć balansowały na granicy wulgarności. Podobnie sprawa choroby psychicznej jednej z postaci i ledwo zarysowane watki demoniczne - były dobrze i ciekawie zrobione.
Czytało się w miarę przyjemnie, pod koniec nawet bardzo, ale powieści przydałoby się jeszcze trochę obróbki. Wiem, że to częsty zarzut względem polskich pisarzy, ale w tym wypadku jest szczególnie aktualny. Wtedy być może mogłaby z tego wyjść naprawdę niezła powieść kryminalna.