Wiem, że sporo osób uznaje świąteczne książki za pewien rodzaj kiczu. Ot, przewidywalne fabuły, czasem średnie wykonanie. Ale, nie będę ukrywać, ja lubię wprowadzać się w odpowiednią atmosferę poprzez literaturę! I nie wstydzę się przyznać — bożonarodzeniowe historie są naprawdę fajne, choć łatwo przypuszczać dalsze losy bohaterów oraz same zakończenia. W tym roku postanowiłam dać szansę Magdalenie Kubasiewicz. Wcześniej nie miałam styczności z tą pisarką, a przepadam za poszerzaniem horyzontów, więc z ciekawością zasiadłam do lektury. Kubasiewicz próbuje swoich sił w różnych gatunkach, głównie w fantasy, jednak, jak widać, także powieści obyczajowe są w zasięgu jej zainteresowań. Co wyszło? Ano, całkiem porządna książka. Zupełnie trafiona dla koneserów fabuł lekkich, lecz równocześnie niebanalnych. Spędziłam nad „Wigilijnym pechem” kilka przyjemnych, pozbawionych tytułowego pecha wieczorów! Chyba tego mi właśnie brakowało.
Co tu dużo ukrywać? Okładka od razu przyciągnęła mój wzrok. Urocza, przyprószona brokatem imitującym śnieg. Wspominam o to jako wielka miłośniczka takich wydań, bardzo cieszą oko! W tym przypadku nie mamy przewagi formy nad treścią, całość ładnie się ze sobą komponuje. Ale! Dosyć już pisania o słodkościach, gdy główną bohaterkę prześladuje fatum! Każde Boże Narodzenie zaczyna się dla niej katastrofą oraz katastrofą kończy. A teraz jeszcze „zaraża” swoje dwie siostry. Diana (zwana przez bliskich DiDi) to oś powieści, lecz należy pamiętać o jej...