„Zabij mnie, tato, bo ja sama nie potrafię tego zrobić, anie będę potrafiła żyć ztym, co się stało, ze świadomością, że wszystko to wydarzyło się przeze mnie”.
Stefan Darda "Zabij mnie tato".
Tuż po przeprowadzce do Rykowa, emerytowany policjant Zdzisław Mokryna poznaje właściciela miejscowej pizzerii i ku swemu zdumieniu, bardzo szybko łapie z nim świetny kontakt. Gdy znikają córeczki Kamila, a policja jest bezsilna, to Zdzisław będzie tym, do którego zwróci się zrozpaczony ojciec.
Niewątpliwie dużym atutem jest styl Dardy, wciągający, gawędziarski, w czym przypomina mi najlepsze powieści Stephena Kinga. W ogóle Darda, tak jak King, znany jest z powieści grozy, a ta seria kryminalna jest wyjątkiem od reguły. Wydarzenia poznajemy z pierwszej ręki, tzn. z narracji pierwszoosobowej Mokryny.
On wie, jak to robić, by nas naprawdę zabolało. Nie zrzuca na nas bomby w postaci zaginięcia jakiegoś dzieciaka, nie... robi to z rozmysłem. Powoli, niemalże z czułością wprowadza nas w życie rodziny Szykowiaków i robi to tak skutecznie, że bardzo szybko czujemy się jej członkami, by za chwilę z całą bezwzględnością wyrwać nam serce. Zaginie nie jedna, lecz dwie dziewczynki, na dodatek winę za to ponosić będzie ich trzynastoletnia siostra, też dziecko przecież. Wyobrażacie sobie tę udrękę, te wyrzuty sumienia dziecka odpowiedzialnego za rodzeństwo? Rodziców, którzy ją tym obowiązkiem obarczyli? Nie sposób sobie tego wyobrazić, ale Darda zrobi ws...