No i jest nowy fragment, prosto od autorki i wydawnictwa Papierowy Motyl :-)
Więcej w książce ;-)
Poprzedni dzień, zarówno Anna, jak Wiśniewscy i Arent, spędzili na terenie ośrodka. Pogoda była w dalszym ciągu bez zmian, deszcz wprawdzie jakby momentami ustawał, ale to była tylko przelotna poprawa, bo po niedługim czasie zaczynał na nowo. Wiśniewscy odsypiali zaległą noc spędzoną na seansie, Anna trochę czytała, pozwoliła się ograć Jarkowi w ping-pogna, co nie było trudne, bo Jarek grał naprawdę nieźle. Po nocnych sensacjach żołądkowych nie zostało ani śladu i chłopiec jak zwykle spędzał przy stole pingpongowym cały czas. Pod wieczór jakby trochę się wypogodziło, deszcz siąpił jeszcze, ale z nieba zniknęły ciemne, ołowiane chmury. Po kolacji Marcin zaproponował Annie spacer.
– W tym deszczu? – zdziwiła się.
– Przecież ledwo kropi, a poza tym to jest sierpień, a nie listopad. No, chodź, trochę wilgoci dobrze zrobi ci na cerę.
– Chcesz powiedzieć, że mam nieładną cerę? – zapytała prowokująco.
– Wręcz przeciwnie, wprost prześliczną, ale tym bardziej trzeba o nią się troszczyć. No, chodź!
– Oj, Marcin, Marcin, czarować to ty umiesz. Dobrze, pójdę, skoro uparłeś się, żebyśmy przemokli do suchej nitki. Poczekaj tylko, niech założę trampki i kurtkę i sprawdzę, gdzie podziewa się moje dziecko.
– Gdzie może być? Na pewno wali w ping-ponga. To przynajmniej go spytam, czy nie chce iść z nami.
Ale Jarek był tak zajęty rozgrywającym się meczem, że ledwo miał jej czas odpowiedzieć. Anna miała wrażenie, że w ogóle nie zrozumiał, co do niego mówiła. „W końcu przez pół godziny czy godzinę nic mu się nie stanie, najpewniej nawet nie zauważy, że mnie nie ma” – pomyślała, podchodząc do czekającego na nią Marcina.
– A gdzie reszta?
– Jaka reszta?
– No, Lena i Wacio. Nie idą z nami?
– Ciągnąłem ich, ale Lenka nawymyślała mi od szaleńców, którzy nie mają nic lepszego do roboty jak spacerować po takiej ulewie.
– Trochę racji w tym jest.
– E tam, Lenka ma jakiś film w telewizji, którego nie chce przepuścić.
Szli chwilę w milczeniu. Prosto z ośrodka ścieżka prowadziła do małego zagajnika. Między drzewami prawie nie czuło się padających kropli deszczu, za to powietrze było cudowne. Rześkie, przesycone zapachem igliwia.
– Boże, co za zapach. W mieście się tego tak nie odczuwa, w mieście po deszczu pachnie kurzem.
– Będzie ci żal stąd wyjeżdżać? – spytał.
– I tak, i nie. Z jednej strony – przyjemnie nie mieć żadnych obowiązków, obiad podany pod nos, nie zrywać się bladym świtem i pędzić do autobusu, a z drugiej strony – męczące jest takie nicnierobienie. Szukanie na siłę zajęcia, żeby zapełnić wolny czas. Poza tym, wiesz co, ja lubię wracać do domu. Po każdym urlopie i miasto, i moje mieszkanie wydają mi się inne. Jakieś ładniejsze, większe, zresztą czy ja wiem, po prostu inne. Lubię również moją pracę i, prawdę powiedziawszy, już do niej tęsknię.
– Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że praca w bibliotece może być interesująca. Zawsze bibliotekarza wyobrażam sobie jak małego, zasuszonego, trochę nudnego staruszka.
– Niewątpliwie kiedyś może będę taką małą, zasuszoną staruszką w okularach na nosie – roześmiała się Anna. – Ale, wiesz, praca w bibliotece tylko dlatego wydaje ci się nudna, bo nie lubisz czytać. Gdybyś polubił książki, od razu zmieniłbyś punkt widzenia.
– Próbowałem, ale przy najlepszej książce od razu mnie łapie spanie.
– No cóż, są ludzie, których najlepszą i jedyną lekturą jest książeczka oszczędnościowa.
– Ty mała złośnico, to wcale nie jest prawda. Fakt, że mam mało czasu, ale lubię poczytać prasę, zarówno niemiecką, jak i polską. Mamy w Dortmundzie polski sklep i tam kupuję polskie gazety, a również przywożę z Polski. Ale, wiesz, moja praca nie daje mi dużo możliwości na odpoczynek, zwykle po kilka dni nie ma mnie w domu, a kiedy już przyjadę, to jest tak mało czasu na pobycie z bliźniaczkami, na spotkanie się ze znajomymi, na spanie, po prostu na życie, że na czytanie już nie ma miejsca.
– Nie bierz tak bardzo do serca tego, co powiedziałam, każdy prowadzi taki tryb życia, jaki mu przypadł w udziale. Zresztą nie mówiłam tego w złym sensie. A właściwie czym ty się zajmujesz?
– Wszystkim po trosze: skupem, sprzedażą, dostawą. Z tym też się łączą moje przyjazdy do Polski, jestem tu przynajmniej raz w miesiącu. Współpracuję z kilkoma polskimi firmami.
– Mam rozumieć, że takie sklepy jak „sprzedaż artykułów pochodzenia zagranicznego” to ty?
– No, coś w tym sensie.
– I to jest legalne? – spytała i natychmiast pożałowała tego pytania.
– Oczywiście, a coś ty myślała? Ale to nie jest temat na taki cudowny, sierpniowy wieczór, do pracy i tak wrócimy wcześniej, niż byśmy chcieli, nie ma sensu zatruwać sobie nią ostatnich dni urlopu.
Anna wyczuła, że Marcin nie ma ochoty rozmawiać na ten temat. „Pewno przemyca z Niemiec jakieś artykuły, i to na większą skalę – pomyślała. – Stąd ta niechęć do mówienia o tym i u niego, i u Leny? W końcu co mnie to obchodzi, za pięć dni się z nimi pożegnam i pewnie ich więcej w życiu nie zobaczę”. Szukała szybko w myślach tematu do zmiany rozmowy, ale jak na złość nic jej nie przychodziło do głowy. Milczał również Marcin, nie dlatego że ostatnie pytanie Anny go uraziło, dlatego jedynie, że dobierał w duchu słowa do pytania, jakie chciał jej zadać. Przez te dziesięć dni poznał ją na tyle, by wiedzieć, że nieostrożnym słowem można ją zranić, spłoszyć. „Chyba się nie obraził – zastanawiała się tymczasem Anna. – No, przepraszać go nie będę na pewno”.
– Hej – szturchnęła go łokciem w bok – cóżeś tak zamilkł?
– Myślę!
– To brzmi poważnie. A o czym, jeśli można wiedzieć?
– W życiu byś nie zgadła, o tobie.
– Dlaczego bym miała nie zgadnąć, od razu wiedziałam, że o mnie – zażartowała.
– Ale to prawda!
– Są trzy prawdy: cała prawda, święta prawda i…
– Tak, tak, wiem, sam cię nauczyłem.
– Widzisz, nauka nie poszła w las.
Marcin zatrzymał się przy zwalonym pniu.
– Usiądziemy na chwilę? – zapytał.
– Możemy, ale nie wyciągaj papierosów, skoro jesteśmy na łonie natury, to przynajmniej się trochę dotleńmy, bez kopcenia – powstrzymała go, widząc jego ruch do kieszeni.
– Aniu – powiedział, siadając koło niej.
„Stanowczo za blisko” – stwierdziła w myślach kobieta.
– Jak zwykle mam kłopoty ze wstępem, nie umiem załatwiać spraw dyplomatycznie, te wszystkie otoczki, podjazdy, to moja najsłabsza strona.
– Moim zdaniem wstęp ci wyszedł wcale nieźle, a nawet powiedziałabym intrygująco. Do tego stopnia, że z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.
Ciąg dalszy odbył się, ale nie w słowach. Marcin niespodziewanie ujął twarz Anny i pocałował ją. W pierwszym odruchu cofnęła się do tyłu, ale przytrzymał ją przy sobie. Wargi Marcina były chłodne, jędrne i Anna po sekundzie buntu przyjęła je na swoje usta. Pocałunek był delikatny, prawie niewyczuwalny, mężczyzna głaskał leciutko jej wargi swoimi, smakował je, dopiero po dłuższej chwili przywarł do nich mocniej. Anna przymknęła powieki, z jej ciałem działo się coś dziwnego. W głowie poczuła zawrót, pulsowanie w dole brzucha, serce trzepotało gdzieś w okolicach żołądka. Uczucie nie było nowe, ale jakże odmienne od doznań, których doświadczała z Robertem, a potem z Konradem. Nie umiała sprecyzować, na czym ta inność polegała, ale przez moment zapragnęła, żeby trwało to wiecznie, żeby nie opuszczał jej ust, nagle głodnych i rozpaczliwie samotnych. Kiedy otworzyła oczy, Marcin nadal trzymał jej twarz w swoich rękach. Jego nieruchome źrenice wpatrywały się w nią w skupieniu. Anna poczuła suchość w gardle. Pochylił swoją głowę ku niej jeszcze raz, ale tym razem pocałował ją w nos.
– Aniu, zostań moją przyjaciółką – rzekł nagle.
Anna miała wrażenie, że nie zrozumiała ani jednego słowa z tego, co powiedział. Popatrzyła na niego doskonale bezmyślnym wzrokiem, bez słowa.
– Że podobasz mi się, to wiesz od pierwszego dnia naszego poznania, a poza tym jest w tobie coś drażniącego, niepokojącego i coś – zastanowił się chwilę – i coś bardzo samotnego. Czy jest to ta nieprawdopodobna zmienność nastrojów, czy wrażenie, że po jednym nierozważnym słowie czy geście pokażesz pazurki jak kotka, czy może to, że niekiedy jednym słowem odgradzasz się od całego świata, jakbyś znajdowała się na bezludnej wyspie i nigdy nie chciała z niej wrócić, nie wiem. Słowem – jesteś kobietą, obok której nie sposób przejść obojętnie.
– Przyjaciółką? – powtórzyła dopiero teraz Anna. Marcin milczał. – Kochanką, chciałeś powiedzieć?
– Jeśli wolisz to tak nazwać…
– Nazwij rzecz po imieniu, przecież bardzo cenisz swoją bezpośredniość.
– Tak, kochanką – odpowiedział. – Lubię zresztą bardzo to słowo, myślę, że zasługuje na dużo większą rangę niż słowo „przyjaciółka”.
Anna milczała. „Teraz pewnie albo dostanę po pysku, albo odejdzie stąd bez słowa” – spekulował Marcin.
– To jest najbardziej niestosowna propozycja, jaką mi kiedykolwiek złożono – powiedziała. W jej głosie nie było gniewu, tylko bezbrzeżne zdumienie.
– Ale mam nadzieję nie obraziła cię ona, adoracja i pożądanie mężczyzny nie mogą obrazić kobiety. A że cię pożądam, tego nie ukrywam.
– Wiesz, dziwny jest tylko sposób, w jaki mi to zaproponowałeś. To znaczy, ludzie się poznają, przypadają sobie do gustu i czasami zostają nawet kochankami, ale ty to powiedziałeś jakoś tak… czy ja wiem? Jakbyś mi proponował, żebym została twoją sekretarką czy pomocą domową. Zbyt otwarcie i zbyt bezpośrednio, to odbywa się jakoś inaczej.
– Aniu, możliwe, że masz rację, ale ja się nie nadaję na dyplomatę, nie umiem grać ani stosować tych różnych sztuczek, a poza tym uważam, że powinnaś docenić szczerość i właśnie otwartość tej propozycji. Wiesz, że mam żonę, i nie będę cię czarował, że się z nią rozejdę, bo tego nie mam w planie, nasze małżeństwo jest w miarę udane, może trochę nudne, ale mnie tak często nie ma w domu, że nie jest to aż takie męczące, po kilku dniach w drodze wszystko nabiera innych barw, poza tym mam dwie córki i do nich jestem bardzo przywiązany. A ty mi się podobasz, cholernie mi się podobasz, i nie chciałbym, żeby to, co mogłoby nam się zdarzyć, nas ominęło. Bo uważam, że to coś mogłoby być piękne i dać nam dużo, dużo radości. Nie, nie przerywaj mi jeszcze, zbesztać mnie zawsze zdążysz. Ale spójrz na to z innej strony. Jesteś od lat rozwiedziona i, jak to powiedziałem wcześniej, wyczuwam, że bardzo samotna, taki ktoś jak ja, kochanek na kilka dni w miesiącu albo nieco rzadziej – przecież to sam plus. Jesteś wolna, a jednocześnie z kimś, ja będę na tyle często w Warszawie, że nie będziesz się czuła osamotniona, a jednocześnie na tyle rzadko, żebyś nie musiała w jakiś drastyczny sposób zmieniać swojego trybu życia i, co najważniejsze, widząc się raz na jakiś czas, nie znudzimy się sobie, nie wkradnie się między nami rutyna i monotonia. To wszystko są atuty przemawiające za tym, że może być nam razem cudownie.
Anna mimo że przed chwilą powstrzymała przed tym Marcina, teraz sama wyjęła papierosy.
– Widzę, że wszystko przemyślałeś i opracowałeś w najdrobniejszych szczegółach – powiedziała z ironią. Żona i domowe ciepełko w Niemczech, ja w Warszawie. To się nazywa umieć się ustawić. Wszystko ułożone w punktach i podpunktach, jednym słowem – grafik. A gdzie miejsce na odrobinę romantyzmu, na jakiś okruch uczucia, który musi towarzyszyć ludziom, kiedy chcą sobie oddać, jeśli nie dusze, to przynajmniej ciała, gdzie to całe tajemnicze misterium miłości?
– Czyli, że chcesz powiedzieć, że gdybym ci to zaproponował inaczej, gdyby było to całe – jak mówisz misterium – to byś się zgodziła?
– Nie!
– Nie? Dlaczego?
– Dlatego że w tej roli mam już kogoś takiego. Takiego kochanka na kilka dni w miesiącu, nie jest może tak otwarty jak ty, ale w tych sprawach nie musi być wszystko do końca nazwane po imieniu. I wiesz co, męża można ostatecznie zdradzać, ale kochanka nie należy, po prostu można go zmienić.
– Więc zmień!
– Rzecz w tym, że nie chcę. Nie będę boczną uliczką dla nikogo – wstała z pnia, starannie przygasiła papierosa. – Wracajmy do ośrodka – powiedziała.
– Aniu, nie odchodź tak. Wolałbym, żebyś mi dała po mordzie, niż żebyś miała patrzeć na mnie z taką wyniosłą miną.
W Annie kotłowały się różne sprzeczne odczucia. Powinna się czuć obrażona, ale nie była. Wbrew pozorom, podobała jej się szczerość propozycji Marcina. To, że powiedział o żonie i że nie zamierza się z nią rozchodzić, nie składał kłamliwych obietnic i deklaracji na wyrost, uczciwie, choć może zbyt bezceremonialnie, oznajmił, że mu się podoba i że chciałby się znaleźć w jej łóżku. Miał rację, męskie pożądanie nie może obrazić kobiety. To, że Anna mu odmówiła, nie miało nic wspólnego ze zranioną kobiecą dumą. Powód był w Warszawie i prawdopodobnie o tej porze siedział w swojej karetce, spiesząc na czyjeś wezwanie. Bezwiednie, jednak przez jeden ułamek sekundy, zatęskniła za tym, co przed kilkoma minutami odczuwała w ramionach Marcina. Zanim zdążyła pomyśleć, odwróciła się nagle do stojącego za nią mężczyzny i robiąc jednie pół kroku, znalazła się w jego ramionach.
– Więc jednak tak – powiedział Marcin, radośnie zaskoczony, po długim pocałunku.
– Nie, cały czas nie – Anna wyswobodziła się z jego objęć. – Jest ktoś, kto na mnie czeka w Warszawie.
– Nie wracajmy więcej, Marcin, do tej rozmowy, te wczasy były bardzo udane i zawsze będę je ciepło wspominać, nie psujmy tego.
– Ja mimo to jeszcze kiedyś do tego wrócę, mam nadzieję, że zostawisz mi swój numer telefonu, kiedyś będąc w Warszawie, odezwę się i spytam, czy nie zmieniłaś zdania.
– Nie rób tego, to niepotrzebne.
– Aniu, czy nie czułaś tego podczas pocałunku, tego zespolenia, tej iskry, chemicznej reakcji między nami, diabli wiedzą, jak to nazwać, ale ja się czułem tak, jakbym nigdy przedtem nie całował kobiety. Nie czułaś tego? – powtórzył, patrząc jej w twarz. – Czy można to zmarnować?
Anna oblała się warem, znów poczuła niemoc w nogach i ten bolesny, rozkoszny ucisk w łonie.
– Sza, Marcin, sza – odwróciła się i wolnym krokiem poszła w stronę ośrodka. Mężczyzna podążył za nią. Nie odzywali się, przed swoim domkiem Anna rzuciła krótkie „dobranoc” i zniknęła.