Ciekawe czy spodoba się Wam prolog książki. Zapraszam do lektury:
Ciche kroki odbijały się od marmurowych i kamiennych płyt nagrobnych. Alejki krzyżowały się ze sobą prostopadłymi szarymi liniami. Cmentarz, niemal opustoszały o tej porze dnia, był cichym azylem starej dzielnicy miasta. Porośnięty wysokimi drzewami, z daleka wyglądał jak park i ciągnął się aż do torów i stacji na rogatkach.
Ktoś wygarniał lichą miotłą pierwsze jesienne liście zza starego krzyża, na którym dumnie wisiał posrebrzany Bóg. Bóg, w którego ona nigdy nie wierzyła, bo nie miała czasu, by się nad nim zastanowić. Nie modliła się, bo nie był władzą wykonawczą w jej świecie. Nie był alfą i omegą. Nie stanowił przykładu, nie był antybohaterem. Nawet teraz, gdy nie miała już przy sobie nikogo bliskiego ani też nawet zaprzyjaźnionego wroga, nie potrzebowała go do lamentu, płaczu czy pretensji o zły los i spieprzone życie. Po prostu nic jej nie obchodził byt nadprzyrodzony, który teraz gapił się na nią z każdego krzyża w morzu krzyży.
Ustawiła kwiaty w wazonie i uklepała gliniastą ziemię pod nogami. Grób był świeży i kopiec rozmywał się od deszczu. Zapaliła znicz i usiadła na ławeczce wkopanej przy sąsiednim nagrobku. Często zastygała w tej pozie i trwała tak godzina-
mi. Nawet lubiła to uczucie tępoty i wyciszenia. Zaczynała rozumieć medytujących mnichów. Świetny sposób spędza- nia życia. Włączasz tumiwisizm i znikasz z rzeczywistości, a panowie w białych kitlach nie przypinają cię do łóżka, taki jesteś zrelaksowany.
– Nie jest ci zimno? – spytał jakiś szczerze nieobojętny głos.
Odwróciła się w jego stronę i odruchowo uśmiechnęła. To był stary dozorca. Widywała go codziennie od trzech miesięcy, od pogrzebu. Na głowie obszarpana mycka w kratkę, na szyi czerwona apaszka, wywinięta nonszalancko i zawadiacko. Tweedowa marynarka i podwinięte nieco nogawki spodni. Opierał się o rozczochraną miotłę z gałęzi, swoje narzędzie pracy, którym przeganiał ptaki i chuliganów popijających wino w starych kapliczkach. W zmęczonych oczach poły- skiwał w słońcu ognik dawnej młodości, więc wyglądał jak młokos, tylko że starszy o jakieś pięćdziesiąt lat.
– Siedzisz tu już trzecią godzinę.
– Nie mam nic lepszego do roboty.
– Ach tak – wysapał. – Szczęściara.
Usiadł kilka grobów dalej, na ławce z oparciem, i wyciągnął kanapki z wewnętrznej kieszeni śmiesznego uniformu.
– To ja też zrobię sobie przerwę.
Chwilę ciamkał w ciszy, potem, sądząc z dźwięków, jakie do niej docierały, popił solidnie. Nie wiedziała, dlaczego wypadło
ej to z ust. To było tak naturalne, jakby pytała samą siebie.
– Dlaczego oni to robią?
Usłyszał to wyraźnie. Patrzyła na niego spokojnie i żarliwie. Rozejrzał się dokoła, jakby przyparty do muru, bo znał setki odpowiedzi, ale żadna by jej nie zadowoliła. Siedzieli w sektorze H 11, pod samym murem w kącie cmentarza. W sektorze samobójców. Wiatr cicho poruszał koronami drzew, ostatnie słońce tej jesieni migotało w ciszy na szarych marmurach, na imionach i nazwiskach, na datach, na epitafiach, które bez sensu opisywały ludzi i wydarzenie samego zejścia ze świata. Podrapał się po policzku z brodawką.
– Mówią, że samobójstwo to ostatnia i jedyna odwaga tchórza – mruknął.
– To nie jest odpowiedź.
– Każdy jest inny i ilu tu ich leży, tyle byłoby odpowiedzi na twoje pytanie.
– Może to i prawda, ale ja chcę wiedzieć, dlaczego akurat ten to zrobił.
W jej głosie było tyle samo spokoju, co pasji i gniewu. Tyle samo bólu i strachu, co hardości, i odwagi.
– Wiesz, przypomniało mi się coś. – Uśmiechnął się pod nosem, jakby uradowany z tego, co miał jej powiedzieć.
Odczekał jeszcze kilka chwil i spojrzał gdzieś nad korony starych skrzypiących drzew.
– Słyszałem kiedyś historię o Mieście Samobójców. Kojarzysz?
Pokręciła głową, że nie.
– To bardzo dziwne miejsce. Jeśli samobójca ma szczęście, zostaje uratowany i trafia właśnie tam.
– Uratowany? Przed czym?
– A bo ja wiem, co ich tam czeka? – Wzruszył ramionami. – W każdym razie jeśli tam trafi, to ma szansę żyć w tym mieście jeszcze raz.
– Mówisz mi, że jeśli i ja założę sobie stryczek, to przy odrobinie szczęścia będę miała szansę zapytać go osobiście, czemu był takim idiotą?
– Bystra jesteś – rzucił ze śmiechem dziadek.
– Odpada. Ja nie jestem z tych ostatecznie odważnych. Jest inny sposób?
Znowu się zaśmiał i niemal wziął pod boki.
– Z diabłem ci kontrakt spisywać, dziewczyno. Jest. Jest jeszcze jeden sposób.
– Jaki?
Jej oczy płonęły. Żarliwie pragnęła odpowiedzi.
– Musisz się pomodlić.
Cisza.
– Modliłaś się kiedyś?
– Nie.
– Jesteś wierząca?
– Jestem ochrzczona, ale na to nie miałam wpływu. Nie modlę się, bo nie ma w moim życiu nikogo wartego modlitwy.
– Już nie ma. Ale to może nawet lepiej, że to twój pierwszy raz – zmienił temat. – Bo to inna modlitwa. Nie paciorek przed snem i nie nabożne jęki dewot.
– To jaka ma być ta inwokacja?
Dziadek znieruchomiał na moment.
– Ładnie to nazwałaś. Dziś już nikt nie używa tego słowa.
Przyjrzał się jej raz jeszcze. Pokiwał głową, ostatecznie przekonując siebie, że postępuje słusznie.
– Musisz ją ułożyć sama. Wszystko ma być w niej szcze- re, wszystko przemyślane, wszystko z serca. No i musisz być pewna, że tego chcesz. Naprawdę pewna, że chcesz znać odpowiedź.
– To wszystko?
– Tak, chyba tak.
– Więc do zobaczenia. Idę napisać inwokację o przyjęcie do Miasta Samobójców.
Zaskoczyła go. Nie zdążył jej nawet odkrzyknąć. Siedział chwilę osłupiały, potem oparł się wygodnie o łuszczącą się z farby ławkę i podrapał pod apaszką, gdzie uciął go komar. I po wyraźnym śladzie duszenia, który zachodził mu wysoko na kark szeroką siną pręgą.
– Kto wie. Może się jeszcze zobaczymy. – Uśmiechnął się i wsparłszy o miotłę, podniósł się z ławki.
Mieszkała na najwyższym piętrze przedwojennej kamie- nicy. Przy wejściu na klatkę schodową trzeba było wstrzymać oddech, bo jak zwykle w sobotę sąsiadka z parteru lizolem zmywała obszczywane przez pijaczków deski podłogi. Tym razem też nie pożałowała i niemal szczypało w oczy. Trzeba było jednak przyznać, że szczury wyniosły się z piwnicy, odkąd wytoczyła to działo w walce ze smrodem i brudem.
Wdrapała się po wysokich schodach. Przełożyła siatkę w drugą rękę i sprawdziła, czy palma, która stała między drzwiami jej i sąsiadki, ma wystarczająco mokrą ziemię.
Przekręciła klucz i stary zamek szczęknął znajomo. W środ- ku było jasno. Jeden duży pokój łączony blatem z kuchnią. Dwa okna, białe firanki, zasłonki w kwiatki. Białe ściany. Skromnie, ale czysto. Rozłożona sofa, na której spała, przy- kryta szarą kapą. Telewizor pomiędzy oknami. Stoliczek, dwa niewielkie fotele. Na blacie, pod którym stały dwa wysokie taborety, leżała kartka i ołówek. Odstawiła siatkę i dopisała jeszcze kilka zdań, a potem odłożyła ołówek i poszła do ciasnej łazienki. Odkręciła kurek i zatkała wannę. Wszystko robiła jak w transie. Pieniła szampon na włosach, potem je suszyła, zjadła kolację przy jakimś durnym teleturnieju, posprzątała po sobie. Tylko jedną rzecz zrobiła świadomie.
Włożyła kurtkę i buty i położyła się z tą kartką w ciemności pokoju. Nieruchomo, gapiąc się w okno. Kiedy zrobiło się jasno, zapłakała cicho. Ludzie często myślą, że nie mają już siły płakać i łzy zaskakują ich w najmniej oczekiwanych momentach. Tekst na kartce rozmazał się. Potem było już lepiej i zaciskając pięść na szarej kapie, czytała słowo po słowie. Zasnęła chwilę później, zmęczona kolejną nieprzespaną nocą i kolejnym płaczem do świtu.
Słońce powoli zalało pokój. Na telewizorze spokojnie osiadał kurz. W głębi dudnił w ciszy zegar ścienny. Podmuch lekkiego wiatru wpadł przez okno i poderwał do lotu firankę. Kartka, która leżała na łóżku, zsunęła się bezszelestnie i opadła na podłogę. Kolejny podmuch wsunął ją delikatnie pod komodę w przedpokoju. Na szarej, zmiętej kapie pozostał jedynie odciśnięty ślad sylwetki. Na łóżku nie było nikogo.