Widzę, że okładka Wam się spodobała, to teraz czas na fragment :-)
Bella wstrzymała oddech. W kufrze, na stercie starych sukien leżał oprawny w brązową skórę zeszyt. Wzięła go do rąk, zdmuchnęła kurz i ostrożnie otworzyła. Na wewnętrznej stronie okładki przyklejone było zdjęcie młodej kobiety. Uderzyło ją niezwykłe ujęcie. Kobieta miała rozpuszczone, ciemne włosy, opadające luźno na ramiona i uśmiechała się do fotografa. Zdjęcie sygnowane datą 12 lipca 1905 roku z pewnością nie było utrzymane w konwencji swoich czasów. Bella pamiętała zdjęcia swoich prababek. Wszystkie siedziały sztywno z włosami upiętymi w kok i poważną miną. To zdjęcie wyglądało jakoś tak swobodnie i może dlatego znalazło się w dzienniku, zamiast stać na półce w ramce. Sto lat temu pokazane publicznie wywołałoby skandal. Spojrzała na stronę obok. „Elizabeth Humpstead. Angielka wśród Francuzów. Dziennik afrykański.”
Bella usiadła na skrzyni i zapadła się w suknie. Natychmiast podskoczyła przerażona, pamiętając jak w swej bieliźnie w Nigerii znalazła węża. Rozejrzała się wokół. Na razie nie chciała znosić dziennika na dół. Usadowiła się na starym stole, starłszy uprzednio kurz halką wyjętą ze skrzyni. Przewróciła pierwszą stronę…
Bamako, 2 lipca 1905 roku.
Dzisiaj kończę dwadzieścia cztery lata i gdyby moja droga matka żyła, powiedziałaby mi, że jestem starą panną i nie dbam o opinię o rodzinie. Choć bardzo za nią tęsknię, cieszę się, że nie muszę słyszeć tych słów. Ojciec już dawno pogodził się z faktem, iż nie pozwolę się wydać za mąż tylko dlatego, że tak wypada i dał mi prawo do decydowania o moim życiu. Bardzo mu jestem za to wdzięczna.
Gdy przybyłyśmy tu z matką cztery lata temu, sądziłyśmy, że zostaniemy kilka miesięcy i wrócimy do Londynu. Niestety zabrała ją malaria, mimo usilnych starań doktora Mirabeau, który z całych sił walczył, by ją uratować. Ojciec przebywał wtedy w górach na granicy pustyni i badał dzikie zwierzęta. Doktor Mirabeau przychodził najpierw raz dziennie, potem dwa lub trzy i śmiem podejrzewać, że nie chodziło mu tylko o zdrowie matki. Myślę, że mam rację, gdyż rozmawiał ze mną długo za każdym razem i ciągle powtarzał, jak niezwykłą niewiastą jestem i jaką mam wiedzę. To prawda, dzięki podróżom ojca i ku jego radości (zaś ku rozpaczy matki), czytałam wszystkie książki napisane przed podróżników, jakie udało mi się kupić w Londynie. Były to zarówno łacińskie teksty Ptolemeusza, który myślał, że Niger płynie na zachód, jak i listy mojego ojca, zawsze obfitujące w rozliczne informacje, których żadna kobieta w naszej rodzinie prócz mnie czytać nie chciała.
„Nie rozumiem, co cię mogą obchodzić dzikusy biegające po pustyni – mawiała matka, a ciotki dodawały: Zupełnie nie pojmuję, po co Henry opisuje nam te wszystkie zwierzęta! Czyż nie ma tam nic ciekawego? Zdaję sobie sprawę, że to dominium francuskie są tam głównie katolicy, ale chyba jest tam jakaś arystokracja i interesujące towarzystwo.”
Dla mnie listy ojca były najciekawszą lekturą mojego dzieciństwa i pamiętam, jak poszłam do swojego pokoju, by skakać z radości, gdy matka oznajmiła mi, że w końcu do niego wyjeżdżamy. Oczywiście pannie z dobrego domu takie zachowanie nie przystawało, ale nie mogłam zatrzymać radości w sobie. Matka nie okazywała entuzjazmu, ale mnie gnało w dal, dal palącego słońca, spieczonej ziemi i czarnych ludzi. Ludzi, którzy wiedli ciężki żywot, byśmy my mogli wieść lekki. Tych przemyśleń oczywiście również nie wypowiadałam na głos, ale tak wynikało z listów mojego ukochanego ojca.
I tak oto jestem tu, wspominając ostatnie cztery lata, rozmyślając o odejściu matki, która co prawda mnie nie rozumiała, ale – w przeciwieństwie do innych matek - pozwalała ojcu na moją edukację; myśląc ciepło o doktorze Mirabeau, który mógł być tylko moim przyjacielem, gdyż miał już żonę i dwie córki i zastanawiając się, co będzie dalej. Za oknem słychać korę, muzyczny instrument podobny do harfy. Tyle, że muzyka, którą grają tubylcy jest zupełnie inna od naszej. I wyglądem kora w ogóle nie przypomina harfy, raczej gitarę. Murzyni robią ją sami. Jest to okrągłe pudło puste w środku, od którego odchodzi drewniany pręt. W poprzek naciągają struny, które mają jasny, wyraźny dźwięk. Przyzwyczaiłam się już do murzyńskich melodii, choć początkowo męczył mnie ich dysonans i towarzyszące im bicia w bębny. Dziwny rytm, choć teraz już dostrzegam w nim emocje. Polubiłam tę muzykę tak jak wszystko inne w tym, jakże odmiennym od Londynu, świecie. Dzisiejsza melodia jest płynna i, chcąc nie chcąc, stała się tłem dla moich rozmyślań.
Kocham Afrykę, jej otwarte przestrzenie, poczucie wolności, które dają. Kocham zapach rozgrzanej ziemi, gdy paruje po deszczu i gdy słońce wysusza ją na pył, a on unosi się w powietrzu. Większość ludzi tego nie lubi, ale mnie nie przeszkadza wszechobecny piasek. Jest łącznikiem między Naturą a nami, przypomnieniem, że wszyscy wywodzimy się z tej samej Ziemi i jesteśmy z nią związani. Nawet jeśli to połączenie jest męczące. Afryka ma swój niepowtarzalny zapach, zmieniający się wraz z porami dnia i roku, ten zapach towarzyszy mi od czterech lat i stał się częścią mojej rzeczywistości. Kocham rozgwieżdżone niebo, jakiego nie ma w Londynie. To znaczy, w Londynie jest to samo niebo i te same gwiazdozbiory, ale nie widać ich dobrze przez światła miasta i zawsze obecną mgłę. Tutaj nic nie zakłóca ciszy nocy i nie zasnuwa firmamentów niebieskich. Przynajmniej poza porą deszczową. Nie wiem, czy gdzieś na świecie Wenus jaśnieje takim blaskiem jak tu. Widać ją wspaniale sprzed naszego domu. Uwielbiam stać wieczorną porą na końcu ogrodu i patrzeć w niebo. Gwiazdy tworzą kopułę zamykającą się, a raczej znikającą, za horyzontem. Otaczają człowieka ze wszystkich stron, od ziemi, poprzez najwyższe niebiosa, znów do ziemi. Myślę, że gdyby człowiek położył się na trawie i patrzył w rozgwieżdżone niebo godzinami, mógłby oszaleć. A może powinnam jednego dnia to uczynić, położyć się na Matce Ziemi, z dala od drzew w naszym ogrodzie i oddać się temu szaleństwu? Cóż za myśl!
Ojciec nauczył mnie rozróżniać gwiazdozbiory i potrafię znaleźć na nieboskłonie Lwa. Doktor Mirabeau twierdzi, że to jedyny znak, pod jakim mogłabym się urodzić, lecz ja nie widzę w sobie walczącej lwicy. A może po prostu nie muszę walczyć o wolność, bo ojciec daje mi jej dość? To ogromny przywilej i jestem niezwykle szczęśliwa, że stał się mym udziałem. Tak... Afryka zniewoliła mnie swym pięknem i rozległością krajobrazu do końca, ale jest to miła niewola. Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała wrócić do zimnego, sztywnego od konwenansów Londynu, gdzie wszystkie ciotki będą śledzić i komentować każdy mój krok i zmuszać do zamążpójścia za wszelką cenę, by tylko oszczędzić rodzinie wstydu posiadania starej panny. Dlaczego mężczyźni mogą się żenić w starszym wieku, a my musimy akceptować każdego kandydata, byle by tylko miał odpowiednią pozycję i majątek?
Jest tak sucho i gorąco, choć pora deszczowa powinna już nadejść… Bawełna potrzebuje deszczu. Ojciec mówi, że zwierzęta też. Ale dzisiaj mi to nie przeszkadza. Nie wydaję przyjęcia, ale ojciec uznał, że moje narodziny były najszczęśliwszym dniem jego życia, więc nie pozwoli mi o nich zapomnieć. Wszak jestem jego ukochaną córką i jedynym dzieckiem. Przyjdą starzy przyjaciele – doktor Mirabeau z żoną, ojciec Laroque i pastor Blake z żoną. Całe szczęście, że ojciec Laroque już dawno zaprzestał pouczania mnie. Miał pomysł, by zrobić ze mnie katoliczkę, bo do tego stare panny najlepiej się pewnie nadają! Ale żona pastora odwiodła go od tego i żyjemy w zgodzie. Najbardziej oczytani ludzie w okolicy spotkają się na kolacji, którą zjemy w ogrodzie w świetle księżyca, gwiazd i świec.
Ojciec od dawna namawiał mnie, bym pisała dziennik. Sądzi, że podróżuję niezwykle dużo jak na angielską młodą damę. Dobrze, że choć on uważa mnie za młodą. Poza tym, znam się świetnie na zwierzętach i ładnie maluję. Co prawda moje akwarele nie mogą się równać z rozedrganymi upałem południowego słońca obrazami pana van Gogha, ale są prawdziwe, pokazują piękno i siłę afrykańskich zwierząt. Szkoda, że pan van Gogh jest tak bardzo niedoceniany. Podobnie wielu geniuszy musiało czekać na swą sławę już w krainie śmierci, ale jego obrazy (a widziałam trzy, gdy byłam w Paryżu) są tak sugestywne, że nie trzeba jechać na południe Francji, by wiedzieć, że w Europie upał może być tak drżący i niespokojny jak w Afryce. Chciałabym raz jeszcze odwiedzić Francję, wysłuchać koncertu w paryskiej operze, ale potem wrócić tutaj. Bo to jest moje miejsce na Ziemi. Tu należę – ja, moje serce i myśli, mój ukochany ojciec, moi przyjaciele. Afryka stała się mym domem na zawsze. Tu chcę przeżyć swoje życie i tu chcę umrzeć. A kiedyś na mym grobie niech zakwitnie jacaranda i da cień wędrowcom i schronienie ptakom i nektar pszczołom.
Cóż, wracając do ojca i mojego pisania o afrykańskim świecie, to moja wiedza oczywiście nie jest tak rozległa jak ojca, ale na tyle duża, by brał moje spostrzeżenia pod uwagę. To wielki zaszczyt. Może kiedyś napiszę książkę o moim życiu tutaj? Zdobędę się na odwagę jak panna Jane Austin, choć oczywiście nie o wymarzonej miłości będę pisać. Napisałabym o walce z suszą, szukaniu miejsca na studnie, ratowaniu dzikich zwierząt, walce z kłusownikami. Co prawda, to ojciec z nimi walczy, ale to ja leczę zwierzęta, które udaje mu się wyciągnąć z sideł i to ja poprawiam jego teksty w obronie praw zwierząt i prawa tubylców do polowania na nie. Uważamy, że mają prawo żywić się owocami własnej ziemi, choć oczywiście nie możemy używać takiego sformułowania. W końcu jesteśmy w kolonii francuskiej i cała ziemia należy do rządu i prywatnych właścicieli, głównie Francuzów. Ale ja osobiście daję prawo tubylcom do wolności polowań. W końcu coś muszą jeść, a ich papki kukurydziane i placki nic dobrego w sobie nie mają. O walorach smakowych nie wspominając. Próbowałam, bo kucharka, chcąc mi okazać szacunek i miłość, przyniosła kiedyś miseczkę papki na spróbowanie. Zjadłam i pochwaliłam jak na pannę z dobrego domu przystało.
Książka musi poczekać. Nie chcę się ścigać z ojcem, w końcu całą moją wiedzę dostałam od niego. Może niezupełnie całą, sama też się uczę, ale w każdym razie dużo. I nie podróżuję tyle co mężczyźni, więc nie wiem, czy mogę z nimi konkurować. Ale może zgodziliby się, gdybym napisała kilka krótkich historii na podstawie tego, co mi opowiadają – o błyskawicznych zachodach słońca, o hienach wyjących do księżyca jak wilkołaki w baśniach dla dzieci, o wężach i skorpionach kochających pustynię i nienawidzących intruzów, o wspaniałych, majestatycznych, choć leniwych lwach i zwinnych, szybkich jak błyskawice zwiastujące początek pory deszczowej lwicach, polujących na zebry i gazele. Na razie postanowiłam opisać swoje życie, a potem... Kto wie? Może kiedyś odważę się napisać książkę?
Bella podniosła wzrok znad zeszytu. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Czyżby w opuszczonym zakamarku domu znalazła kogoś, kto pomoże jej oswoić samotność? Jakże niezwykła musiała być ta kobieta, skoro uśmiechała się na zdjęciu, nosiła rozpuszczone włosy, dyskutowała z lekarzem i nie poddała się presji wyjścia za mąż! Uśmiechnęła się do jasnego spojrzenia Elizabeth i wyobraziła ją sobie siedzącą pod rozłożystą akacją. „Pewnie była dzielna jak Karen Blixen – pomyślała. – Z pewnością z trudem tolerowała gorset i ten prawdziwy i społeczny. Tak, myślę, że gdy nikt jej nie pilnował, ściągała ten sztywny pancerz i siadała pod drzewem z whisky swojego ojca – ta myśl ją rozbawiła. – Jeśli w tych czasach mieli coś w rodzaju martensów, to spod jej sukienki wystawały buciory, w których silnie stąpała po ziemi.”