Tym razem czytane po angielsku. Będą spoilery.
Teoretycznie nie muszę się tłumaczyć ze swojej oceny, ale czuję jednak potrzebę jakiegoś wyjaśnienia tych gwiazdek, szczególnie, że miałam ochotę książkę porzucić, a nie będąc nawet w połowie byłam już skłonna jej wystawić te 2 gwiazdki. Już teraz mogę powiedzieć, nawet nie znając jeszcze następnych części, że to będzie z pewnością jedna z tych najmniej lubianych.
Druga część Pottera i dalej ten sam mój osobisty problem – ten styl mi nie podchodzi, mimo że jest prosty. Nawet bym powiedziała, że za prosty. Chociaż we wcześniejszym założeniu miały to być książki dla dzieci, jeśli dobrze kojarzę, więc zakładam, że dlatego tak to wygląda (mam nadzieję). Ale gdy czasem zerkałam w polskie tłumaczenie to, jak dla mnie, język w naszym tłumaczeniu jest bogatszy niż w oryginale. Oryginał wypada wręcz… biednie.
Miałam teorię na moje okropne znudzenie tą książką, że to wina tego, że znam tę historię z filmów, ale szybko ją obaliłam innymi dwoma przykładami z mojego filmowo-czytelniczego życia, gdzie sytuacja była taka sama, tylko z tą różnicą, że w tamtych książkach znacznie bardziej podobał mi się styl, chociaż wcale nie był prostszy. Mimo tego sama ciekawość tego, jakie są różnice, to, że są postacie, które lubię czy to, jakie sceny pominięto, powinno mnie zachęcać do czytania, ale było z tym dość kiepsko. Nie będę kłamać, że się przymuszałam z nadzieją, że następne części, gdy klimat zacznie się zagęszczać, sprawią, że faktycznie będę ciekawa i faktycznie trudniej mi się będzie oderwać. To było takie czytanie od rozdziału do rozdziału i zerkanie, ile mi jeszcze zostało. Ale przejdźmy do konkretów.
Ciągle mnie bawi i jednocześnie denerwuje, to czarno-białe przedstawienie domów. Slytherin to ci źli, Griffindor to ci dobrzy, a pozostałe dwa domy… no cóż, są.
Colin jest kompletnie bezużyteczną postacią. Ani on śmieszny, ani ciekawy, w sumie to on cię w ogóle nie obchodzi i masz wrażenie, że jest tam tylko po to, żeby przypomnieć czytelnikowi jak działa quidditch, jakby nie można tego było zrobić jakoś lepiej w trakcie samego meczu. I to, że Colin był jedną z ofiar, też można wyciąć i zacząć ten element historii dopiero od następnej ofiary, bo i tak historia nic na tym nie traci. Właściwie w tej książce cała historia Colina kończy się na jego spetryfikowaniu.
Już pomijam, jak idiotycznie przebiegł mecz quidditcha – Wood dla wygranej woli ryzykować życiem dziecka, żaden nauczyciel nie widzi dziwnego zachowania tłuczka, Hooch w czasie meczu idzie najwyraźniej popijać herbatkę i ‘’niech się dzieje wola nieba…”.
Czy już mówiłam, że jest nudno? Czytanie mnie męczyło głównie przez to, że ta książka okropnie mnie nudziła i ledwo się przedarłam przez środek historii, bo kompletnie mnie nie interesowało, co się tam dzieje.
Zgredek, który, żeby ratować Pottera chce go właściwie zabić. Przekonuje was, że to chodzi tylko o jego troskę? Mnie też nie.
Przez pół książki pobudza nam się apetyt, co to za tajemniczy stwór w tej Komnacie, potem się dowiadujemy i już nie możemy się doczekać sceny konfrontacji. I oto nadchodzi ten długo wyczekiwany moment i… czy Rowling nie chciało się tego pisać, czy nie miała na to pomysłu, naprawdę nie wiem, ale ten biedny wąż dostał zdecydowanie zbyt mało uwagi w porównaniu z tym, jaką tajemnice się wokół niego buduje. Pomijam to, że na dłuższą metę Potter był tam właściwie niepotrzebny. Wystarczyło dać feniksowi więcej czasu, a sam by spokojnie bazyliszka wykończył.
I, chwila, czy nauczyciele tak na poważnie postanowili powierzyć zadanie ratowania Ginny tylko Lockhartowi? A oni co planowali robić w międzyczasie?
W ogóle było tam to The Deathday Party… no cóż, do końca książki zdążyłam już całkiem zapomnieć, że ta scena istniała.
No dobra, ale jakieś zalety:
- Fred i George (mający więcej zdrowego rozsądku niż Wood), którzy ratowali dla mnie tę historię i tylko dzięki nim się szczerze zaśmiałam w niektórych momentach,
- coraz bardziej lubię Minerwę,
- pokazanie, że ten świat nie jest idealny i problem rasizmu też tam istnieje (więc też jakieś dalsze rozbudowanie tego uniwersum w poważniejszych kwestiach). Szkoda tylko, że jest to wyraźnie zaznaczone, że tylko jedna grupa jest najwyraźniej rasistami i jest to oczywiście… no kto by się spodziewał: Slytherin! Wszyscy, a nie tylko Draco czy jego ojciec. Autorka nie traci czasu na rozdrabnianie się, czy zdarzali się tacy w innych domach, a może jednak ktoś w Slytherinie nie do końca zgadzał się z Salazarem. Słyszysz ‘’rasista’’ myślisz ‘’Slytherin”,
-… łatwy styl?
- może dla kogoś ta scena meczu quidditcha też byłyby zaletą, chociaż nie widzę jej zastosowania, sensu istnienia w tej części i dalej uważam, że te zasady są niezbyt przemyślane.
To tyle.