Czytając kilka zdań opisu na odwrocie książki, miałem święte prawo do pewnych obaw. Okładka zresztą też nie pozostawiała miejsca na wątpliwości, co do tego, że coś tu jest nie tak. Uwielbiam książki Jacka Komudy, ale były one umiejscowione głównie w XVI i XVII wieku, w Polsce. Wysławiały sarmacką fantazję i kozacką wolność, przyciągały przygodami panów braci, niemal słychać było świst szabel.
Tu natomiast autor pokusił się o eksperyment. Ciemne, usiane gęsto rynsztokami uliczki XV- wiecznego Paryża (między innymi), to drastyczna zmiana w stosunku do większości wcześniejszych jego dzieł. Autor wstrząsnął konwencją, kompletnie odwrócił proporcje. Do tej pory parał się literaturą awanturniczą z nutą kryminału i od czasu do czasu- paranormalnymi wtrętami.
Teraz jest dokładnie odwrotnie. Dużo fantastyki, w bardzo dobrym wydaniu zresztą, a motywów przygodowych i kryminalnych dużo, dużo mniej (poza „Panem z Dębiny”). Czy to źle? Moim zdaniem nie, wyszło bardzo przyzwoicie.
No i zmiana najważniejsza: bohaterem czterech opowiadań na które składa się „Herezjarcha” nie jest postać dla wielu kultowa, czyli Jacek Dydyński, lecz Franciszek Villon- poeta i złodziej, eks stręczyciel. Okazjonalnie zabójca. Nazwisko się zmieniło, ale sam bohater jako żywo Dydyńskiego przypomina. Jest twardy, bezpośredni, często brutalny, stanowczo nie w stylu angielskiego gentelmana, a gdy wymagają tego okoliczności- niebezpieczny jak przystawiona do szyi cinquedea.
Fabularnie jest bez zarzutu, każde z czterech opowiadań czyta się bardzo dobrze, co jest również zasługą dobrego warsztatu Komudy, no ale do tego już zdążył czytelników przyzwyczaić. Tempo akcji obłędnie wysokie. Trochę mi w tej książce przypomina twórczość Jacka Piekary. Jedyne czego krztynę zabrakło, to niewymuszonego humoru. Wiadomo- czasy niezbyt wesołe, ponura atmosfera, poruszane tematy często poważne niczym zawał serca. Nie żebym się o to jakoś bardzo czepiał, ale odrobina dowcipu, nawet prostego, na pewno by nie zaszkodziła. No chyba że ktoś ma ubaw na widok słowa „chędożyć”- tego jest akurat sporo.
Tak jak napisałem na wstępie: podchodziłem do tej książki jak pies do jeża, bo już przywykłem do pewnego stylu Komudy, więc nie byłem pewien, czy ten eksperyment będzie udany. Jednak autor pokazał, że nawet w tak odmiennej stylistyce bardzo dobrze się odnajduje