To moje pierwsze podejście do słynnej Ursuli le Guin, na szczęście udane. "Planeta wygnania" pokazuje moment zagrożenia, przed którym stoją dwa obce sobie plemiona – farbornów (urodzonych daleko przybyszów z innej planety) i tubylców. Obie rasy myślą o sobie jako o ludziach, traktując drugich jak obcych, z nieufnością i uprzedzeniami. Różnią się zwyczajami, trybem życia, wyglądem i stopniem rozwoju cywilizacyjnego. Wobec pojawienia się wspólnego wroga muszą podjąć decyzję czy współpracować, czy pozwolić hordom ghalów wytłuc swoich sąsiadów. Mamy tu też wątek miłosny, w stylu Romea i Julii, ale subtelnie poprowadzony. Poza tym ujęła mnie autorka wprowadzeniem kilku innych tematów – różnicami w postrzeganiu czasu, ceną oderwania od swoich korzeni, trudnościami z utrzymaniem tożsamości. Żal mi było farbornów, którzy dla dobra kolonizowanych/odwiedzanych społeczności rezygnowali ze zdobyczy swojej wiedzy, zamykając sobie drogę powrotu do swojego świata. Nie sądzę, żeby ludzkich kolonizatorów stać było na taki gest.
Z minusów – znów okładka, zgrzytała mi mniej więcej jak ścieżki dźwiękowe filmów z lat 70-tych, brrr... Nie sugerujcie się więc jej wyglądem, zawartość warta jest lektury.