Miałam pewne problemy z tą autorką. Jakiś czas temu przeglądałam Magiczny ogród, potem go zapomniałam, potem próbowałam przeczytać, potem wyparłam, odrzuciłam jako polecankę, a potem z chęcią i zachwytem jakimś tam przeczytałam. Potem Królowa słodyczy mnie nie zachwyciła jakoś specjalnie. A teraz Słodki zapach brzoskwiń.
Chyba wypada gdzieś po środku. Między magią świata, słowa i miłości, a lekko rozwleczoną historią, urokliwą lecz mało porywającą. Choć chyba nie o to „porywanie” chodzi w książkach Allen.
To bardzo przyjemna książka. Malutka, czyta się ją szybciutko, w zasadzie nawet nie wiem kiedy ją przeczytałam. Napisana jest bardzo ładnym, nie przedobrzonym językiem, lirycznym. Melodyjnym i przyjemnym. W sumie bardzo podobnie jest z treścią. Powolna, liryczna i bardzo ciepła. Jak dla mnie niekiedy zbyt pobieżna. Przyznam, że nie do końca rozumiałam niektóre emocje bohaterów. Przyjmowałam, ale brakowało mi takiego poczucia spójności jak w Magicznym ogrodzie.
To bardzo ciepła książka. O ludziach, dopasowaniu, cząstce duszy, która mimo upływających lat pozostaje w nich na zawsze, odważnych decyzjach, obawie przed odrzuceniem i strachu przed zmianami.
Nie wiem czy historia utrzymałaby się lub nie bez Sebastiana, ale mam mieszane uczucia. Nawet nie w stosunku do niego, ale raczej wobec relacji jego z otoczeniem z kobietą, z którą układa sobie życie. Chyba autorka mnie nie przekonała. Nadal mam wątpliwości, ale najważniejsze, że bohaterowie ich nie mają.
Druga para? Nie do końca dopowiedziana, ale ze swoistym urokiem. Czy większym? Nie wiem. Zresztą mam nieodparte wrażenie, że oni w grupie stanowią siłę. Łatwiej kupić mi czwórkę bohaterów z historią babć w tle, niż pojedyncze osoby.
Myślę też, że takie niedopowiedzenia, brak wyraźnych kątów, przysłowiowej kropki nad „i” utrzymuje historię na poziomie magii i czarodziejstwa. Na poziomie pewnej niewiarygodności, nierzeczywistości.
Ogólnie, podobało mi się.