Przy okazji komentowania innej książki Le Guin ("Lewa ręka ciemności") wspomniałem, że podziwiam i zazdroszczę jej daru wymyślania społeczeństw. Cóż, po lekturze "Wydziedziczonych" wycofuję to - ona ich nie wymyśla, ona je odkrywa.Czytelnik śledzi losy - od małego do dojrzałości - człowieka wychowanego w duchu totalnego komunizmu, nie znającego konceptu Posiadania, pieniędzy i wszystkiego, co się z tym wiąże. Ten człowiek jest genialnym fizykiem, który może dać podwaliny pod błyskawiczną komunikację międzygwiezdną. Kłopot w tym, że mieszkańcy księżyca, na którym żyje, odcięli się od reszty Wszechświata i jego teoria jest im zupełnie zbędna.Na początku zaśmiałem się z Autorki pod nosem, że nie uwzględniła przecież takich i takich warunków, powodujących że miłościwie nam panujący kapitalizm jest jedynie słuszny, tylko po to, aby kilkanaście stron dalej Le Guin i owszem, nie tylko uwzględniła, ale i odkryła wszelkie konsekwencje i następstwa takiego stanu rzeczy. Jej najbardziej nieprawdopodobne koncepcje zazębiają się tworząc jeden działający mechanizm... wraz z wszelkimi standardowymi odstępstwami od normy (jeśli nie brzmi to jak oksymoron).To kolejna powieść Autorki uhonorowana zarówno Hugo, jak i Nebulą. Po lekturze muszę powiedzieć - nic dziwnego.